środa, 17 lutego 2016

W pierwszej linii

Cześć!
Dawno, oj baaaardzo dawno nic nie publikowałem. Czas najwyższy to zmienić. Przez długi czas nie mogłem się zebrać do napisania nowego opowiadania, jednak ostatnio dostałem zastrzyk motywacji i coś tam powoli rodzi się w tej małej główce, więc myślę, że niedługo możecie spodziewać się nowego posta. Tyle tytułem wstępu. Poniższy tekst dedykuję Eve Tee - byłaś mi muzą kiedy go pisałem, z resztą geneza powstania tego opowiadania ściśle się wiąże z Twoją osobą, za co serdecznie Ci dziękuję.
Miłej lektury!


W pierwszej linii

                - Mmmm... Uwielbiam zapach smaru o poranku. - powiedział sierżant Rybski, z wyglądu przypominający w tej chwili górnika, który dopiero co skończył dwunastogodzinną zmianę. - Mogli nam dać wiadro wu de czterdzieści zamiast tego gówna i też wieża przestałaby tak kurewsko piszczeć.
- Fakt, brzmi jak moja stara jak się... - kierowca, który wydłubywał metalowym prętem resztki ziemi i trawy z zębatek gąsienic rozejrzał się niespokojnie, czy dowódca nie zmierza w ich kierunku. Nie cierpi, gdy jego załoga niepotrzebnie rzuca mięsem, a kapral Słowik nie miał zamiaru znowu pompować w pełnym rynsztunku. - ... no, wiecie kiedy.
BRZDĘK
- Kurwa! - z wnętrza czołgu dobiegł ich głośny, choć stłumiony krzyk mechanika zaraz po metalicznym dźwięku upuszczanego klucza. - Kurwa mać! No do chuja! Dziwka ani drgnie!
Właz dowódcy otworzył się z impetem i wyłoniła się z niego błyszcząca od potu łysina sierżanta Skarzyckiego. "Złota rączka", jak wołają na niego pieszczotliwie koledzy z dywizji, podciągnął się do góry i usiadł rozkładając nogi w taki sposób, że między nimi sterczała teraz potężna lufa typu ZiS-S-53, kaliber 85 mm. Zupełnie jak na ironię, bo krążyły pogłoski, że od kiedy Skarzycki zaczął ostry trening na siłowni, wspomagany licznymi suplementami, zyskał kilka centymetrów w bicepsie, które najwyraźniej przeniosły się z innego, bardzo istotnego mięśnia. Jak to mówią, karma to dziwka.
Rączka sięgnął do tylnej kieszeni munduru i wyciągnął paczkę jagodowych Lucky Strike'ów. Sprawnym ruchem wyciągnął ustami jednego papierosa i odpalił wyszperaną z innej kieszeni zapalniczką.
- Który taki, kurwa, mądry podokręcał śruby przy skrzyni biegów do oporu? Bo zaraz będzie je odkręcać zębami, Bóg mi świadkiem. Suki się zapiekły i teraz ni chuja tego nie ruszysz. - obłoczki jasnego dymu wylatywały z jego ust po każdym wypowiedzianym półgębkiem słowie.
- Nie gorączkuj się tak, Rąsia, bo ci żyłka pęknie, a tego byśmy nie chcieli. - Rybski wyszczerzył zęby w uśmiechu, ale szybko spoważniał. - I pohamuj trochę tę niewyparzoną gębę, bo jak szefostwo wpadnie, to wszyscy będziemy przez Ciebie dymać z mordami w tym pieprzonym błocie... Ej! Ostrożnie z tym!
Rączka wyciągnął końcówkę papierosa z ust, pstryknął palcami i strzelił petem w kierunku upapranego smarem kolegi. - Ja Ci zaraz dam, kurwa, ostrożnie. Jak niby mam naprawić to kurestwo jak za chuja tego nie odkrę...
Rączka natychmiast zamilkł, gdy przypadkiem zetknął się spojrzeniami z postacią wyłaniającą się zza drzew.
- Oj, Skarzycki... - kapitan Trzebińska wolnym, zdecydowanym krokiem zmierzała w ich kierunku, grożąc palcem w powietrzu. - Ileście mięsa do tej tłustej gęby napchali, że tak nim szastacie na prawo i lewo?
Sierżant nic nie odpowiedział. Zerwał się jak oparzony i stanął na baczność, unikając wzroku swego dowódcy, pokorny niczym baranek. Zabawna sytuacja, potężny, stukilowy mężczyzna stał teraz przełykając głośno ślinę przed o dwie głowy niższą od niego, drobniutką przełożoną niczym mały urwis zrugany właśnie przez swoją matkę za pałę z kartkówki.
Tak, kapitan Trzebińska była prawdziwą królową pozorów. Maleńka, o urodzie słodkiej dwudziestolatki, pełna wdzięku i seksapilu, siała postrach nie tylko wśród zwykłych szeregowych, lecz również u wyższych stopniem weteranów. Urodzony taktyk i prawdziwy demon wojny zaszczepiony w tym drobnym ciele zwiódł już niejednego oficera polowego. Żaden rekrut nie był w stanie wytrzymać jej spojrzenia dłużej niż dziesięć sekund. Co odważniejsi potrafili w jej obecności nie spocić się jak po całym dniu manewrów, a nieliczni o żelaznej psychice i z jajami ze stali pozwalali sobie nawet nazywać ją między sobą "Napoleonem z cyckami", ale tylko szeptem i gdy nikogo innego nie było w pobliżu. Tak, kto zadarł z Trzebińską mógł być pewien, że gorzko tego pożałuje, a "ścieżka zdrowia" będzie mu się wydawać czułym masażem w spa.
- To jak Skarzycki? - słodki głosik niósł się cicho po polanie, bo cała załoga czekała teraz w napięciu patrząc jak kolega dostaje naganę. - Dużo tego mięska zeżarliście? Bo wasze dzikie wrzaski słychać aż tam, w ostatnim pułku, a i pewnie wróg za rzeką słyszał jaka to słowna samowolka panuje w Wojsku Polskim. A wiecie, że za dużo mięsa to nadmiar kalorii? Ale nic się nie martwcie, Skarzycki, zaraz wszystko spalicie.
- Tak jest, kapitanie.
- Na glebę i lecicie stówkę. Ale nie, nie, nie, Skarzycki! - Sierżant zatrzymał się w połowie czwartej pompki i spojrzał pytająco w górę. - To są ćwiczenia dla pedałków w rurkach, a wy jesteście wojsko, a nie jakieś homo-niewiadomo, mam rację? Wojskowe róbcie.
Rączka krzyknął "tak jest!" i wrócił do pozycji początkowej i zaczął żwawo pracować potężnymi rękami, wieńcząc każdą pompkę głośnym odliczaniem. "Mogło być gorzej..." - pomyślał.
Teraz kapitan Trzebińska spojrzała na resztę swojej załogi.
- A wy co się tak gapicie? Nie macie nic do roboty? Musztry wam mało, dziewczęta? Do konserwacji pojazdu, ale już!
Żołnierze rozbiegli się w mgnieniu oka i każdy zabrał się z werwą do porzuconych przed chwilą obowiązków. Kapitan wiedziała jak zmotywować swoich chłopców do pracy. Już po chwili słychać było odgłos szorowania blachy i dzwoniących uderzeń metalu o metal. W tle słychać było jeszcze Skarzyckiego wieńczącego każdą kolejną pompkę głośnym słowem: "Moja... Dziewiąta... Prawdziwa... Pompka... Wojskowa... Moja... Dziesiąta..."

* * *

                - Maszyna gotowa, Kapitanie! - Skarzycki wyprężył się jak struna przed swoim dowódcą i zasalutował.
Istotnie, zdobyczny rosyjski T-34-85 prezentował się niczym muzealny eksponat, czysty, pomalowany w letnie barwy maskujące. Dwa odcienie zieleni - ciemnej i jasnej - mieszały się ze sobą w fantazyjnych wzorach, zapewniając całkiem przyzwoity kamuflaż w lesie. Doskonały na stworzenie zasadzki. Idealny do dzisiejszej operacji.
* * *
                Poranek był dosyć chłodny, szczególnie jak na połowę czerwca. Tuż przed piątą słońce leniwie wyjrzało spod kołderki widnokręgu, jakby zupełnie nie chciało mu się wstawać, chowało posklejane wciąż promyczki mrucząc cicho "jeszcze pięć minut, mamo". Matka natura była jednak nieugięta, las ożywał raz po raz kołysząc się w rytm szumu wiatru, gdzieś nieopodal słychać było stukanie dzięcioła, z innej zaś strony rozlegał się rechot żab.
                Trzy pary gąsienic stały w rzędzie w głębi tego lasu, potężne dwunastocylindrowe silniki dawały o sobie znać cichymi pomrukami, a załoganci czekali w skupieniu na sygnał do ataku.
"Wilki 2, Wilki 2, tu Orzeł, odbiór. Konwój nadjeżdża, będzie u was za pięć minut." - dobiegł ich męski głos z radia, przerywany licznymi szumami tła.
- Przyjęliśmy, bez odbioru. - kapitan Trzebińska ani przez chwilę nie dała po sobie poznać jak bardzo jest zdenerwowana. Tyle zależało od przejęcia tego konwoju... - Słyszeliście chłopcy? Na mój sygnał, ruszamy.
I zaczęła odliczać kolejne minuty na zegarku. Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami potrzebowali dokładnie półtorej minuty, aby dojechać do głównej ścieżki, do miejsca gdzie mieli zaskoczyć niemiecki konwój pancerny, który składać się miał z trzech czołgów, prawdopodobnie lekkich Panter, dwóch ciężarówek pełnych piechoty i, co najważniejsze, wozu opancerzonego, w którym to przewożono zespół polskich techników. Plotki głosiły, że udało im się opracować maszynę szyfrującą, przy której Enigma wydawałaby się dziecinną zabawką. Ludzie odpowiedzialni za przygotowanie tej akcji zaprzeczają istnieniu jakiejkolwiek maszyny, lecz mimo tego kapitan Trzebińskiej wydawało się to podejrzane, by ryzykować przejmowanie zwykłych jeńców w tak niekorzystnym dla nich położeniu.
- Dlaczego musimy tyle czekać? - Skarzycki siedzący po turecku przy stanowisku celowniczego, bawił się pociskiem przeciwpancernym, niczym ojciec podrzucający swoje dziecko do góry. - mamy przecież przewagę, po drugiej stronie przejazdu stoją pierwsze Wilki, jakbyśmy tak wyjechali teraz na nich od frontu, to te esesmańskie gnojki pozdychałyby z samego strachu.
- Aleś Ty głupi, Skarzycki... - sierżant Rybski złapał się za głowę z miną wyrażającą kompletne zażenowanie. - Czy Ty kiedykolwiek słyszałeś o czymś takim jak "taktyka"? Po kiego mamy wyjeżdżać im pod lufy, skoro możemy wziąć ich z zaskoczenia? Poza tym wyjeżdżając frontalnie narażamy się na bezsensowne straty i uszkodzenia, a tak możemy skończyć całą operację i z Twojej pustej, łysej głowy ani jeden włos nie spa...
- Koniec tych pogaduszek. - kapitan Trzebińska schowała zegarek do kieszeni i ustawiła się przy włazie dowódcy. Wyciągnęła słuchawkę radia i wydała rozkaz. - Ruszamy.

* * *

                Leśna ścieżka ciągnęła się delikatnym zygzakiem wzdłuż rzędów wysokich świerków. Nocna ulewa sprawiła, że zwykle względnie ubity grunt zamienił się w pokłady zdradliwego bagna. O ile zestawy potężnych gąsienic pokonywały je bez trudu, o tyle ciężarówki dociążone dwoma tuzinami obładowanych ciężkim sprzętem żołnierzy miały czasem nie lada problem. Mimo szerokich, terenowych opon, co jakiś czas wstrzymywały konwój na kilkanaście sekund, próbując wyślizgnąć się z lepkich macek głębokiego błota. Jeszcze te przeklęte czołgi… Na całym świecie mówi się, że niemiecki Ordnung to prawdziwa potęga, a tu masz – kiedy trzeba bezpiecznie przewieźć tak cholernie cenny ładunek, to tu silnik szwankuje, ten się dławi, a w innym nie działa radiostacja… Szczęście, że w jednostce zostały dwa Tygrysy, co prawda nie są tak szybkie jak zwiadowcze Pantery, ale jak się okazuje dzisiaj to nie mobilność jest tak potrzebna, lecz niezawodność. A Tygrysy jeszcze nigdy nie zawiodły.

* * *

                - Kurwa mać… Jebane w dupę Tygrysy… - Skarzycki spoglądał przez wizjer celowniczego. – Orzeł mówił o Panterkach. Dajcie mi tu tego pieprzonego zwiadowcę, to mu wszystkie piórka z dupy…
Kapitan Trzebińska rzuciła w jego stronę bardzo wymowne spojrzenie, po czym sama spojrzała przez wizjer. Zasadniczo to facet utrafił w sedno. Z ciężkimi czołgami nie ma żartów, jeden błąd i możemy od razu kopać sobie doły.
- Ładujcie odłamkowy, Skarzycki. – sierżant wyglądał jakby nie był przekonany co do słuszności wydanego rozkazu, tym bardziej, że wciąż patrzył z lekkim niedowierzaniem w jej kierunku mrucząc „ale, Tygrysy…” – Odłamkowy powiedziałam! Najpierw zlikwidujemy ciężarówki, nie wiadomo co dokładnie tam wiozą, ale jeśli to zlekceważymy, może to nie czołgami będziemy musieli się martwić. Tak, tak, wiem Skarzycki! Tygrysy, nie Pantery! Też mi to nie jest na rękę, ale weźcie się w garść! Mam pomysł, ale musicie się skupić. Tygrys czy Pantera, wielkie mi halo. I to kot, i tamto kot, a my jesteśmy Wilki. Wilki nie boją się kotów.

* * *

                Konwój wlókł się niemiłosiernie wolno… Kierowca jadącego na końcu Tygrysa zastanawiał się ile to jeszcze potrwa. Dziś rano zaspał i nie zdążył załatwić potrzeby, a wyruszali punktualnie o pół do piątej. Dojechanie na miejsce powinno zająć im nie więcej niż trzy, może cztery godziny, więc uznał, że jakoś wytrzyma. W takim tempie jednak obawiał się, że będzie musiał wyskoczyć na chwilę w pobliskie drzewa. Z resztą, te pieprzone ciężarówki tak się wloką, że nie odjechaliby nawet na sto metrów, a byłoby po sprawie…
- Scheiße! ­– krzyknął, gdy usłyszał głośny huk po swojej lewej, a po chwili jadącą przed nim ciężarówkę pochłonęła potężna eksplozja. Poczuł, że zrobiło mu się nieprzyjemnie miękko pod siedzeniem. Widział jak z płonącego pojazdu wyskakuje kilku poparzonych żołnierzy wrzeszcząc wniebogłosy, chciał im pomóc, ale widział, że już jest za późno. Nim ta myśl zdążyła do końca uformować się w jego głowie, każdy padł na mokrą ziemię i przestał się ruszać. Gdyby nie drugi huk wystrzału i grzechot poruszających się nieopodal gąsienic, pewnie usłyszałby jeszcze ciche rzężenie kolegów próbujących wołać o pomoc: „Hilfe!”.

* * *

                - Pal! – krzyk pani Kapitan rozległ się wewnątrz czołgu. Skarzycki ustawił działo niecały metr przed ciężarówką jadącą z tyłu, wiedział, że przy tej odległości nim pocisk doleci, ciężarówka będzie mniej więcej na środku jego celownika. Strzelanie do obiektów w ruchu to była specjalność „Rączki”, z odległości trzystu metrów potrafił bez problemu ustrzelić pojazd jadący z prędkością 50 km/h, więc w obecnej sytuacji kierowca ciężarówki był bardziej bezbronny niż tarcza na strzelnicy. Jednak nawet Skarzycki nie mógł się spodziewać, że wystrzelony przez niego pocisk trafi dokładnie w zbiornik paliwa. Potężny wybuch i wrzaski wybiegających z płonącego pojazdu żołnierzy zagłuszył huk drugiego wystrzału  z naprzeciwka. Piechota z przedniej ciężarówki miała więcej szczęścia, bo pocisk trafił dokładnie w pakę i zanim którykolwiek zorientował się, co oznacza nagły błysk i uderzenie, było już po wszystkim.
- Słowik, naprzód! – kapitan Trzebińska obserwowała przez wizjer jak wieża jednego z Tygrysów obraca się powoli w ich kierunku. – Skarzycki, odłamkowy! Celujcie w gąsienice!
Kapral Słowik ruszył gwałtownie, co spowodowało, że Rybski uderzył głową w pancerną blachę za swoimi plecami i gdyby nie hełm, niechybnie by sobie ją rozwalił. Radiooperator syknął, ale nic nie powiedział, natychmiast przekazał do pozostałych jednostek informację, że mają również wkroczyć do akcji. Trzy ruskie maszyny ruszyły do natarcia strzelając raz po raz w prostokątny czołg obracający się w ich kierunku, a trzy inne, dokładnie tak samo pomalowane, wyjechały w tym samym czasie, celując już do drugiego czołgu. Tygrysy wystrzeliły. Kapitan Trzebińska poczuła jak ziemia tuż obok nich zadrgała gwałtownie pod wpływem potężnego uderzenia i natychmiast otarła pot z czoła. Gdyby pocisk tego kalibru trafił w pancerz, z kaprala Słowika zostałaby tylko mokra plama.
Skarzycki w międzyczasie zdążył wcisnąć pocisk do lufy, zatrzasnął wieko i zaczął mierzyć w przednie koło gąsienicy. Dał sygnał do gotowości krzycząc głośno: „jest!”.
- Pal!
Mimo tego, że pocisk nie trafił czysto, bo odbił nieco w prawo, dźwięk grzechoczącego metalu upewnił załogę, że gąsienica została zerwana. Teraz to była już tylko formalność. Unieruchomiony czołg był kompletnie bezbronny, kiedy ze wszystkich stron ostrzeliwała go sfora Wilków. Tygrys bez pazurów nie miał najmniejszych szans. Jego wieża obracała się w lewo i w prawo, ale nie dość, że nie była w stanie skupić się na jednym celu, to cały czas pojazd był ostrzeliwany. Wibrujący dźwięk miażdżonej blachy cały czas brzęczał w ich uszach, aż w końcu czołg znieruchomiał zupełnie, właz u góry otworzył się i zaczęli z niego wydobywać się spanikowani Niemcy.
Skarzycki już miał się przesiadać do stanowiska z karabinem maszynowym, żeby udaremnić im ucieczkę, jednak w tym samym momencie rozległ się kolejny wybuch, a po nim jeszcze następny i następny. Nim kapitan Trzebińska zdążyła rozejrzeć się co się stało, ze słuchawki radiooperatora dał się słyszeć głos dowódcy „Wilków 1”: „Trójka dostała! Amunicja!”
„O nie…” – pomyślała Trzebińska. – „Jeśli wszystko wybuchło, to wszyscy…” – ale nie pozwoliła tej myśli uformować się do końca. Nie teraz. Nie jest jeszcze bezpiecznie.
- Co tak oniemieliście?! - rozległ się jej wściekły głos. – Biją naszych braci! Zniszczyć skurwiela!
Przekleństwo w ustach dowódcy podziałało na chłopców niczym łyk dobrej, kilkunastoletniej whisky. Otrząsnęli się natychmiast i tym razem zadziałali zupełnie automatycznie. Kapral Słowik ruszył łukiem okrążając drugi czołg. Skarzycki, nie bawiąc się już w zrywanie gąsienic, od razu załadował pocisk przeciwpancerny, starając się wycelować w najbardziej newralgiczne punkty wrogiego pojazdu. Pozostałe Wilki oddaliły się nieco, tak aby uniknąć kolejnych wystrzałów, bo umiejętności drugiego niemieckiego celowniczego wskazywały na to, że nie stracił jeszcze zimnej krwi. Kolejne pociski przelatywały mijając o włos swój cel. Tymczasem kolejna salwa rosyjskich dział kilkukrotnie trafiła w tył wieży niemieckiego pojazdu i, zupełnie jak na ironię, następna potężna eksplozja wyrwała w górę ogromną, kanciastą wieżę, a ta niczym w scenie z jakiejś hollywoodzkiej produkcji, zawisła na chwilę w górze, po czym spadła z hukiem rozbryzgując błoto ze ścieżki na wszystkie strony.
Nagle wszystko ucichło. Z wielkiej dziury ziejącej z korpusu drugiego Tygrysa wyłoniła się lufa niemieckiego karabinu owinięta kompletnie ubrudzoną, ale bez wątpienia kiedyś białą szmatą.
- Nicht schießen! ­– rozległo się wołanie z wnętrza czołgu. – Nicht schießen!
Powoli pojawiła się najpierw jedna, potem druga ręka i pierwszy żołnierz w niemieckim mundurze podciągnął się do góry z uniesionymi rękoma w geście kapitulacji. Po chwili to samo zrobił jego towarzysz, lecz zanim podniósł ręce do góry, pomógł wyjść rannemu koledze. Nikogo więcej nie wyciągnięto ze środka.
Dopiero wtedy Skarzycki dopadł się do przygotowanego wcześniej karabinu i natychmiast nacisnął spust. Strzelał seriami, a każda trafiała w cel i po chwili wszystkie trzy postacie padły z wyrazem przerażenia w oczach.
- Nyśt szisen? Ja wam, kurwy, dam nyśt szisen! Trzeba było, szmatławce, nie szisać do Wilków!
Ostatnia seria z karabinu jeszcze długo dźwięczała im w uszach, a echo wystrzałów niosło się przez ciągnące się w nieskończoność sekundy. Dopiero kiedy nastała kompletna cisza, kapitan Trzebińska otworzyła właz dowódcy i wysunęła się z czołgu.
Zeskoczyła na ziemię i ruszyła w kierunku nieostrzeliwanego przez nikogo pojazdu. Kroki miała ciężkie, ale sama nie wiedziała czy to z powodu lepiącego się do podeszw wojskowych butów błota, czy dlatego, że wciąż była cała roztrzęsiona słysząc w głowie odgłos wybuchających pocisków i słowa, które padły w radiostacji „Trójka dostała!”.
Podeszła do tylnych drzwi „więźniarki”, przestrzeliła zamek i otworzyła drzwi. Grupa przerażonych mężczyzn siedziała w równym rzędzie, skuta kajdankami. Obok nich siedział niemiecki oficer, lecz najwyraźniej świadom swojej sytuacji, nawet nie próbował sięgnąć do zapiętej kabury przy czarnym, skórzanym pasie. Od razu podniósł ręce do góry i otworzył usta:
- Nicht schie…
Dwa szybkie strzały. W głowę i w pierś. Niemiec upadł w kałużę własnej krwi. Jeden z uratowanych techników zgiął się w pół i obficie zwymiotował. Kapitan Trzebińska podniosła do ust przenośne radio, wcisnęła guzik i powiedziała: „Melduję wykonanie misji. Technicy cali i zdrowi. Bez odbioru.”
- Chłopcy, wysiadka. – Powiedziała teraz do przerażonych jeńców. – Już po wszystkim, jedziecie do domu.
Obróciła się i ruszyła w kierunku swojego czołgu, już nie tak pięknego jak jeszcze kilka godzin temu. Teraz wyglądał groźnie. Porysowany i ubabrany błotem faktycznie przypominał teraz nastroszonego wilka.
„Wracamy do domu.” – pomyślała kapitan Trzebińska, a po jej ubrudzonym policzku przedarła się maleńka łza. – „Prawie wszyscy.”

Wojna to dziwka.

sobota, 23 lutego 2013

Jesienny deszcz

Krople chłodnego, jesiennego deszczu spływały po jego policzkach. Stał w ich ulubionym miejscu. Miejscu, które już zawsze będzie kojarzyło mu się tylko z Nią. Malutki punkt widokowy na obrzeżach miasta, na którym się poznali przy okazji jednego z wielu letnich wypadów. To tam zrobili sobie pierwszą wspólną fotkę i wymienili się numerami. To tam spędzili pierwszą wspólną noc, spoglądając w usiane gwiazdami niebo i dzieląc się najpiękniejszymi i najgorszymi doświadczeniami swojego życia. To tam powiedziała mu, że On ma krzywy nos. To tam dowiedział się, że Ona ma łaskotki tylko pod kolanami.

Delikatna mżawka przerodziła się w zimną ulewę. Gęsia skórka i mimowolne dreszcze były jawną oznaką, że powinien wracać, ale tylko podszedł bliżej stromego, skalnego urwiska. Szedł powoli, ostrożnie dobierając kroki, jakby nie chciał zatrzeć śladów każdego wcześniejszego spotkania. Sunął leniwie niczym statek-widmo w rdzawo bordowym morzu mokrych liści, delektując się zapachem nadciągającej burzy, a każdy kolejny krok przywracał słodkie wspomnienia.

W tym miejscu wskoczyła Mu znienacka na barana i wylądowali w błocie, rozciął wtedy kolano tak mocno, że do dzisiaj została mu paskudna blizna. Tam po raz pierwszy widział jak płacze. Obsmarkała mu calutki rękaw zanim zdołał doprowadzić Ją do porządku. Ze łzami spływającymi rzewnie po kościstych policzkach wyglądała przeuroczo. To tutaj dał Jej plastikowy pierścionek z gumy do żucia twierdząc, że jeżeli spotkają się w tym miejscu za dziesięć lat, to staną na ślubnym kobiercu.

Kiedy dotarł na szczyt, wciągnął głęboko do płuc łyk wilgotnego i dusznego powietrza. Oparł się o grubą, drewnianą belkę imitującą ogrodzenie i rozejrzał się wokół. Słońce powoli zbliżało się do linii horyzontu, niczym olbrzymia złota piłka uchwycona w stop-klatce tuż przed wpadnięciem w miejski szum. Gdzieś w oddali słychać było ryk silników. Ludzie wracają z pracy, ze szkoły, z treningów i ze spotkań. Jutro rano wstaną o siódmej tylko po to, żeby zrobić znów to samo i potem jeszcze raz, i jeszcze raz, i jeszcze, i tak będzie się toczyć koło rutyny ich życia. Jak dobrze było nie wiedzieć co przyniesie kolejny dzień. Czy pójdą rano na spacer? Czy uciekną z pracy i wyjadą do Las Vegas na weekend? Czy zjedzą romantyczną kolację? Czy pójdą do kina? Czy pojadą posiedzieć na klifie i popatrzeć w niebo?

Przejechał z uczuciem palcem po drewnianym ogrodzeniu. To tutaj pierwszy raz odważył się położyć dłoń na Jej dłoni. To tutaj złożył na Jej ustach pierwszy nieporadny pocałunek. To tutaj stali razem szepcząc sobie do uszu czułe słówka. To tutaj wygrzebali jakąś starą mapę z zakamarków samochodowego bagażnika i zaplanowali wspólną wycieczkę po Europie. To tutaj po raz pierwszy spojrzał głęboko w ukochane szmaragdowozielone oczy, dostrzegając w nich odbicie swojej własnej duszy i po raz pierwszy wypowiedział dwa nieśmiertelne słowa.

Słońce, choć już daleko za horyzontem, pozostawiało wciąż bladą łunę oświetlającą wysokie budynki. Charczące powarkiwanie silników ucichło, tylko gdzieniegdzie zdało się słyszeć pomruk pojedynczych pojazdów. Choć ludzie pochowali się w przytulnych mieszkaniach, zapadając powoli w błogi sen, do tej pory szare, bezbarwne miasto zaczęło jak na ironię budzić się do życia. Białe latarnie zamrugały leniwie, by za chwilę rozświetlić olbrzymią sieć głównych ulic, rond, skrzyżowań i wąskich uliczek. Pierwszy, nieśmiały grzmot rozbrzmiał niedługo po oślepiającym błysku dokładnie w chwili, gdy zapaliły się kolorowe billboardy i neony na ścianach wieżowców, sklepów i miejscowych dyskotek.

Spojrzał w ciemnoniebieską przestrzeń i dostrzegł oddalający się powoli biały punkt. Samolot wystartował zgodnie z planem. Wyciągnął z kieszeni telefon i wybrał numer, który potrafiłby wyrecytować o każdej porze dnia i nocy, bez względu na stan swojej świadomości. Abonent czasowo niedostępny - oznajmił miły dla ucha kobiecy głos. A zatem nie ma już odwrotu.

To tutaj spotkali się po raz ostatni. To tutaj wyjawiła Mu dlaczego tak musiało być. To tutaj przysiągł, że nigdy nikomu nie zdradzi prawdziwego powodu. To tutaj wszystko się skończyło.

Jedyny ruchomy punkcik na niebie był już nie do odróżnienia pośród gwiazd. Jedyny powód do życia zniknął na horyzoncie wraz z ostatnim promieniem słońca.

Kolejny grzmot zagłuszył wypowiedziane szeptem dwa magiczne słowa.

Krople słonego, jesiennego deszczu spływały po jego policzkach.

środa, 12 września 2012

Nadludzie

Witajcie!
Tym razem ot, taki mały eksperyment. Tekst nie do końca mojego autorstwa. Postanowiłem opowiadanie mojego przyjaciela przepisać po swojemu. Poniżej macie linki do oryginału:

Część I: http://www.photoblog.pl/blueblack02/131971807/nadludzie.html
Część II: http://www.photoblog.pl/blueblack02/132092097/nadludzie-2.html
Część III: http://www.photoblog.pl/blueblack02/132107116/nadludzie-3.html
Część IV: http://www.photoblog.pl/blueblack02/132522337/nadludzie-4.html
Część V: http://www.photoblog.pl/blueblack02/132597181/nadludzie-cz5.html

A dalej wersja... No cóż, oczami wyobraźni. Komentarze mile widziane. Enjoy!



Lubiła spacery podczas burzy. Lubiła duże, ciepłe krople spływające po jej twarzy. Co prawda znajdujący się nieopodal ciemny las napawał ją zawsze niepokojem, jednak pod złowrogą kurtyną strachu czaił się niezmiennie delikatny dreszczyk emocji. Nakręcała się wtedy na wyższe obroty, a nagły skok adrenaliny powodował przyjemne doznania wewnątrz jej małego organizmu. Idąc tak i rozkoszując się cudownymi pokazami światła i dźwięku, dostrzegła gdzieś na skraju lasu znajomą postać. To chłopiec z sąsiedztwa, którego poznała całkiem niedawno szedł lekko zgarbiony wzdłuż linii ponurych drzew.
- Witaj, Alan! Co tutaj robisz? Mówiłeś, że nie przepadasz za deszczem i błyskami na niebie - zażartowała.
- Chciałem się przejść. - odpowiedział ponuro, nie podnosząc głowy i nawet nie zaszczycając dziewczyny spojrzeniem. - Wiesz, w domu znowu to samo, mam tego już po dziurki w nosie.
Fakt. Choć Alan pochodził z zupełnie przeciętnej chłopskiej rodziny, nie dało się ukryć, że kłótnie jego rodziców, choć nietypowej urody, dawno przestały robić wrażenie nawet na najdelikatniejszych mieszkańcach skromnej wioski, w której mieszkali. Co bardziej dociekliwi mówili żartobliwie, że dźwięk tłuczonej porcelany niechybnie zwiastuje zbliżającą się godzinę piętnastą i, o dziwo, rzadko kiedy mijali się z prawdą.
- Mhm. - Dziewczyna nie wiedziała czy powinna pociągnąć dalej ten temat. Zdecydowała jednak, że nie będzie dalej drążyć, bo Alan wyglądał naprawdę żałośnie. Było jej go szkoda, jednak nie znała go zbyt dobrze i postanowiła, że nie będzie się wtrącać. Pożegnała się i ruszyła dalej w swoją stronę, zostawiając kolegę zmierzającego ociężałym krokiem w kierunku drzew.

Alan, przygnębiony jak jeszcze nigdy w życiu, zastanawiał się dlaczego to wszystko go spotyka: kłótnie w domu, zawody miłosne i irytujący znajomi. Dlaczego zawsze wszystko musi iść nie po jego myśli? Dlaczego ma tak cholernie wielkiego pecha? Od zawsze był zamknięty w sobie, a z biegiem czasu coraz gorzej radził sobie z tym wszystkim. Wiedział że już dłużej nie wytrzyma, w jego głowie wciąż szumiał piskliwy głos jego matki wrzeszczącej na ojca, głośny charkot i odgłos splunięcia, kiedy stary drwal pokazywał żonie ile znaczy dla niego jej zdanie. Krew zaczęła w nim wrzeć kiedy powoli uzmysławiał sobie, że to wszystko to wcale nie jego wina, przecież zawsze pomaga w pracy jak może, matka czepia się by odreagować jeszcze jedną i zapewne nie ostatnią kłótnię z ojcem. Chłopak szedł dalej, był tak wściekły, że nawet nie zauważył kiedy wszedł na niewielką polanę gdzieś pośrodku strasznego lasu. Krew gotowała się w nim niczym gorejąca lawa wewnątrz wulkanu, pięści zacisnął tak mocno, że po jego chudych, żylastych palcach popłynęły cieniutkie strużki krwi. W końcu nerwy puściły, kipiąca złość jaką tłumił w sobie przez tyle czasu opanowała jego ciało, aż z jego ust wydarł się przenikliwy wrzask. Był cały przemoczony, lecz teraz po jego oblepionej włosami twarzy nie spływały już krople deszczu, tylko zimnego potu.
- Dlaczego ja?! Dlaczego mnie to spotyka?! - krzyczał ile sił w płucach. - Nie chcę być już taki! Chcę być silny, by nigdy więcej nie cierpieć... - jego ostatnie słowa wypowiedziane przez łzy zagłuszył donośny grzmot, z cichym tąpnięciem upadł kolanami na mokrą trawę i podniósł do twarzy zakrwawione dłonie, żeby osuszyć zapłakane oczy. Rozrywane wielkimi błyskawicami niebo doskonale oddawało emocje jakimi teraz emanował, a towarzyszące im głośne pioruny ledwie były w stanie stłumić coraz głośniejszy szloch. Jeden musiał uderzyć całkiem niedaleko, bo ziemia lekko zadrżała i pomimo późnej pory przez kilka sekund było tak jasno, że zdawałoby się, że słońce, chcąc sprawić psikusa nieustającej słocie, stanęło na chwilę w zenicie.
Chłopak poczuł dziwny ucisk w okolicach mostka, po czym silny, kłujący ból brzucha powalił go na ziemię. Trzymając się obiema rękami za brzuch, rzucał się po chłodnej trawie na prawo i lewo targany silnymi spazmami. Zwymiotował z bólu, całe jego ciało pokryła gęsia skórka i nie mogąc powstrzymać drżenia rąk, dotknął dłonią rozpalonego czoła. Po chwili wszystko ustało, jak ręką odjął. Ból, dreszcze, gorączka, mdłości. Nawet szaleńcza burza. Matka natura jakby wyczuwając nagłą zmianę jaka zaszła w chłopcu leżącym na jej łonie uspokoiła się. Alan czuł się znacznie lepiej, czuł się odmieniony. Poczuł też coś innego. Coś, czego nie znał do tej pory. Jego nozdrza rozszerzyły się delikatnie, węsząc nieznaną mu do tej pory słodką, metaliczną woń. Od kiedy to zapach może być metaliczny? - zastanawiał się w duchu, lecz czuł gdzieś głęboko w podświadomości, że nie ma lepszego określenia na ten cudowny aromat jaki przepływał właśnie przez jego płuca. Czuł jak przyciąga go do siebie. Wstał powoli i podążając za instynktem, ruszył w kierunku intensywniejącego z każdym krokiem zapachu. Jego chód szybko przerodził się w bieg, w zupełnie niezrozumiały pościg za źródłem cudownej woni łechcącej jego wyostrzony zmysł węchu. Biegł na oślep, chroniąc oczy przed chłoszczącymi go po twarzy gałązkami, aż nagle stanął jak wryty. Ktoś musiał być blisko, bo słyszał cichy szelest źdźbeł trawy uginanych pod ciężarem drobnych stópek.
- To znowu Ty? - usłyszał znajomy głos po swojej prawej. - Coś się stało? Wyglądasz jakbyś był chory... - To niedawno spotkana dziewczyna wychodziła zza stojącego obok krzewu. - Nie patrz tak na mnie, wystraszyłam się jak biegłeś. Wszystko w porządku?
- Ch-chyba tak. - wyjąkał. Słodka woń ewidentnie biła od niej, czuł to całym sobą. Jego zmysły były tak wyostrzone, że niemal słyszał jak jej serce pompuje krew do grubych tętnic.
Dziewczyna łypnęła na niego podejrzliwie wzrokiem.
- Na pewno? Dziwnie wyglądasz, jesteś blady jak ścia...
- Ładnie pachniesz - przerwał jej w pół słowa. Dziewczyna zlała się szkarłatnym rumieńcem, nie wiedziała co powiedzieć. Słyszała już czasem różne komplementy od rówieśników, bądź co bądź jak na wiejską dziewczynę czuła się naprawdę atrakcyjna, ale nikt jeszcze nigdy nie powiedział jej, że ładnie pachnie. Nic z resztą dziwnego, biorąc pod uwagę, że przeważnie całe dnie spędzała w gospodarstwie oporządzając świnie, albo zlana potem piorąc brudne łachmany. Zaiste, dziwne to było wyznanie, tak samo jak i wyznający, który w jakiś niezrozumiały sposób wydawał się jej teraz ciut wyższy, dojrzalszy, jakby atrakcyjniejszy, a na pewno na swój sposób pociągający. Kiedy tak na niego patrzyła, czuła, że coś się w nim zmieniło. Chłopak, który jeszcze godzinę temu prezentował się jak godna politowania ofiara patologicznej familii, stał teraz przed nią dziwnie pobudzony i przyciągał ją niczym magnes. Kiedy spojrzał na nią, zdziwiła się, bo mogłaby przysiąc, że wcześniej miał oczy koloru spokojnego morza, teraz natomiast pochłaniał ją ciemnozielony wzrok, jakże komponujący się ze stojącymi tuż za nim drzewami.
- Mmm, dziękuję... Na pewno wszystko w porządku Alan?
- Tak - odpowiedział chłopak jakby budząc się z chwilowego transu. - Mogę mieć do ciebie małą prośbę?
- Jaką? - dziewczyna lekko zaniepokojona dziwnym zachowaniem Alana zrobiła krok do tyłu.
- Chciałbym cię posmakować - i nie czekając na odpowiedź, jednym susem doskoczył do niej i pocałował ją w usta.
Dziewczyna kompletnie zaskoczona takim obrotem spraw, instynktownie spróbowała odepchnąć od siebie chłopaka, ale ten tylko objął ją mocniej w pasie, więc w końcu się poddała, uznając, że w sumie taka okazja nie zdarza się co dzień i odwzajemniła pocałunek.
Nagle zadzwoniło jej w uszach, serce kołatało jak szalone, dziewczyna czuła się jakby jedną nogą stanęła u progu raju. Nie sądziła, że to może być tak cudowne uczucie. Nigdy wcześniej z nikim się nie całowała, w końcu to nie przystoi w tak młodym wieku, a teraz wiedziała, że mogłaby już nigdy nie przestawać.
- Jesteś pyszna... - Zamruczał jej do ucha odrywając się od jej ust i pocałował w szyję. Po jej ciele przebiegł dreszcz rozkoszy. Nie mogła wiedzieć, że to fenomenalne uczucie będzie ostatnim jakiego dane jej będzie zaznać.

Nieznośne swędzenie w okolicach dziąseł od dłuższego czasu dokuczające Alanowi osiągnęło swoje apogeum kiedy przejechał delikatnie koniuszkiem języka od jej obojczyka aż po małżowinę ucha.
- Wybacz. - Ostre kły wbiły się w jej aortę, silne ręce przytrzymały drobne ciało dziewczyny, która w niespodziewanej agonii dostała drgawek. Chłopak instynktownie wciągnął ustami chłodne powietrze, a wraz z nim popłynęła gęsta, lepka ciecz. Czuł się jak Bóg. Czuł, że może wszystko. W końcu coś się zmieniło, los się do niego uśmiechnął.
Właśnie zapoczątkował coś nowego. Coś potężnego.
Coś mrocznego...

Trzymał stygnącą wciąż dziewczynę w ramionach, po brodzie spływała mu strużka krwi. Serce biło jak oszalałe, galopowało jak spłoszony mustang. Czuł się świetnie, jak jeszcze nigdy w życiu. Czuł jak aksamitna, słodka krew jego pierwszej ofiary płynie już w jego własnych żyłach. Nie miał wyrzutów sumienia, wiedział jednak, że nie może tak zostawić ciała, bo kiedy ludzie je znajdą, zaczną się niewygodne pytania, plotki, a zapewne ktoś z wioski widział go jak wchodził do lasu, po którym dziewczyna spacerowała. Nagle doznał olśnienia. Kierując się głosem instynktu, nadgryzł swój nadgarstek i mocno go uciskając, przesunął dłoń nad wciąż szeroko otwarte, choć siniejące powoli usta dziewczyny. Napoił martwe ciało odrobiną swojej posoki i choć nie wiedział dlaczego, to czuł, że to działa, bo już po chwili białe niczym marmur policzki zaczynały na powrót nabierać rumieńców. Dłoń dziewczyny drgnęła, rozłożyła szeroko palce i powoli złożyła się w piąstkę, jakby próbując rozruszać zastałe stawy. Uniosła lekko głowę i otworzyła szeroko ciemnozielone oczy, z całych sił chwyciła przystawione do jej ust ramię i zaczęła szarpać i ssać łapczywie krew z rany. Puścił ją, lecz dziewczyna trzymała się kurczowo jego nadgarstka, chcąc do syta zaspokoić swój pierwszy głód. Alan strzepnął zakrwawioną ręką jakby strącał wyjątkowo uporczywego komara. Dziewczyna upadła na mokrą ziemię zwijając się z bólu. Kiedy drgawki i torsje minęły, skuliła się do pozycji embrionalnej i oddychała głęboko czując wyraźną ulgę. On stał nad nią cały czas czekając na dalszy rozwój wydarzeń. Sam nie miał pojęcia skąd, ale wiedział dokładnie co musi robić, krok po kroku, zupełnie jakby ktoś w jego głowie zaszył niewidzialne instrukcje. Po chwili dziewczyna opadła na plecy ciężko dysząc. Spojrzała na niego jednocześnie zdziwiona, wściekła i przerażona.
- Ty... - źrenice jej oczu były już niemal wielkości tęczówek. - Ty jesteś potworem! Zabiłeś mnie!
- Tak. - zagadkowy uśmiech nie znikał z jego twarzy. -  Ale wciąż tu jesteś, prawda?
- Ja... Jak to się stało?- Oszołomiona dziewczyna miała mętlik w głowie. Wszystko było takie nieracjonalne. Te wszystkie bajki jej rodziców o straszliwych potworach zjadających młode dziewczyny ze wsi, które dopuszczały się złych uczynków, o zjawach, które nawiedzały i straszyły wieśniaków, o zmorach, które czaiły się w nocy i chwytały za gardła we śnie, wysysając życie z niewinnych ludzi. To wszystko mogło być prawdziwe?
Alan zmarszczył brwi, odwrócił wzrok ku niebu i chwycił się za podbródek w geście zamyślenia.
- Nie wiem... Wiem, że potrzebowałem krwi. Tak jak Ty teraz. Czujesz to, prawda? - spojrzał na nią z zainteresowaniem i nie czekając na odpowiedź ciągnął dalej. - Coś dziwnego stało się w lesie, nagle poczułem niewyobrażalny ból... I stałem się tym. - rozłożył szeroko ręce prezentując się teraz w całej okazałości. - Ty stałaś się taka jak ja. - i po chwili namysłu dodał. - Chodź, poszukamy kogoś dla Ciebie.
Dziewczyna stanęła jak wryta.
- Jak to kogoś?- patrzyła teraz wybałuszonymi oczami na chłopaka nie wierząc w to co widzi. Stał przed nią potwór. Najprawdziwszy potwór w ludzkiej skórze, który próbował przed chwilą jej wmówić, że ona jest taka jak on teraz. Jednak coś nie dawało jej spokoju. Dojmujące przeczucie, że coś jest nie tak. Co prawda nie wywodziła się z bogatej rodziny, a jej status społeczny wyraźnie zabraniał jej korzystania ze szlacheckich dóbr szkolnictwa, dlatego też nie była zbyt dobrze wykształcona, jednak była wyjątkowo inteligentna. Rozum podpowiadał jej, że to nie jest prawda. Nie, ona po prostu nie chciała by to była prawda. Przerażenie zakradło się cichutko do jej ciała jak złodziej do pustego domu w poszukiwaniu cennych przedmiotów.
- Potrzebujesz ludzkiej krwi. - jego wzrok przeszywał ją na wskroś. - Czujesz tę potrzebę gdzieś w środku, prawda? Czujesz się... głodna? - z każdym słowem Alana czuła coraz intensywniejsze swędzenie tuż nad dziąsłami. Usłyszała ciche warczenie i obróciła się szybko czując jak serce łomoce jej w piersi. Rozejrzała się w poszukiwaniu czającego się gdzieś zbłąkanego psa lub wilka, choć w głębi duszy już wiedziała, że niczego tam nie znajdzie. Zebrała w sobie resztki odwagi i postarała się uspokoić nerwy.
- Dobrze, ale nadal nie rozumiem, jak to wszystko się stało? Dlaczego? Te wszystkie ludowe opowieści, którymi matki straszą swoje dzieci, te legendy o których myśliwi opowiadają w karczmie, to wszystko... To może być prawda? - dziewczyna szybko zakryła ręką usta, bojąc się, że same zbyt odważne myśli, wypowiedziane na głos, mogą przywołać wąpierze czające się w ciemności i wielkie, włochate wylkołaki.
Alan skrzyżował ręce na piersi i zasępił się.
- Nie mam pojęcia. - powiedział bardziej sam do siebie i po chwili dodał nieco głośniej. - Ale mam nadzieję się dowiedzieć.
Chłopiec podniósł głowę i spojrzał na dziewczynę. Dwie drobne, lecz głębokie rany na jej szyi zastąpiły teraz jasnoróżowe błyszczące blizny.
- Opowieści mogą być zmyślone. Sam nieraz słyszałem o potworach, za którymi wieśniacy uganiali się z pochodniami i widłami po pobliskich polach. Co prawda uganiali się często bez spodni i każdy po uprzednim opróżnieniu wielkiego gąsiora samogonu, ale kto wie? W każdej historii może być ziarnko prawdy.
Chłopak uśmiechnął się i podał jej dłoń.
- Chodź za mną, trzeba cię nakarmić. - Dziewczyna skorzystała z pomocy i chwyciła dłoń chłopaka. Była aksamitna w dotyku, niczym jedwabna rękawiczka, a jednocześnie tak silna, że nie sposób się było wyrwać z potężnego uścisku. Alan zaczął biec, na początku powoli, jednak po chwili narzucił niezwykle szybkie tempo.
- Zwolnij! - krzyknęła na bezdechu. - Nie-dam-rady! - każde słowo wypowiadała z ogromnym trudem nie mogąc złapać powietrza.
- Po prostu przestań oddychać! - odkrzyknął chłopak i uśmiechnął się szeroko. - Przecież i tak nie żyjesz!

* * * * *

W jego żyłach płynęła szlachetna krew. Wywodził się z rodu honorowych rycerzy, tych prawdziwych, którzy stanowili trzon królewskiej gwardii, nie błazeńskich przebierańców z czerpakami na głowach z wyciętymi dziurkami na oczy, mających imitować hełmy. Posiadał ogromny majątek, odziedziczony po zmarłym ojcu. Od dziecka wpajano mu kodeks honorowy. Pamiętał jak schorowana matka kiedyś złoiła mu skórę, gdy przybiegł zapłakany po tym, jak niejaki Jurand uderzył go w potylicę płazem miecza. "Wracaj mi tam zaraz i wyzwij gnojka na pojedynek!" - krzyczała na niego. - "Nie będzie mi tu jakiś chędożony rycerzyk robił pośmiewiska z mojego syna!".
Nie miał natury buntownika, zawsze starał się trzeźwo oceniać sytuację, co jednak nie przeszkadzało mu popełniać drobnych błędów. Nie był idealny, jak każdy, jednakże drobne wady nadrabiał swoją dobrodusznością i nienagannym poczuciem etyki. Wiedział, że świat jest okrutny i trzeba pomagać innym - tego ojciec zdążył nauczyć go przed śmiercią - jednak nie wiedział jeszcze jak wiele prawdy kryło się w jego słowach, które powtarzał przy każdej niemal okazji: "świat jest przewrotny i okrutny, jednego dnia może być istnym rajem na ziemi, następnego zaś ognistym piekłem pełnym rozpaczy i cierpienia". Pewnego popołudnia, jak co dzień wybrał się na konną przejażdżkę po swoich włościach. W oddali widział kłębiące się szare chmury niechybnie zwiastujące ulewę, jednak szybko określił, że posuwają się w kierunku morza, więc nie obawiał się nagłego deszczu. Musiał czym prędzej zebrać daniny z okolicznych farm należących do jego rodu, posłał również pachołków z wozami po zapasy pożywienia przed zbliżającą się wielkimi krokami zimą, która - jak już niedługo miało się okazać - miała być najsroższą zimą tego stulecia. Wszystko wskazywało na to, że w tym roku obędzie się bez głodowania, ponieważ żniwa były wyjątkowo obfite, chłopi byli bardzo zadowoleni ze zbiorów.
Szczęście w nieszczęściu.
Jadąc polną drogą i wzdrygając się na samą myśl o zbliżających się śnieżycach zauważył w oddali małą dziewczynkę. Wystraszona kryła się za drzewami, od stóp do głów uwalana błotem, ubrana w podarte łachmany. Popędził konia i zatrzymał się w pewnej odległości od niej. Kiedy zsiadał z karego wierzchowca, zauważył, że była strasznie wychudzona - brudne szmaty, choć i tak niewielkie, zwisały jej z ramion jak ubrania po starszym bracie. Jej szmaragdowe oczy skrywały paniczny strach, policzki wciąż poznaczone były śladami łez. Podszedł do niej powoli, jakby zbliżał się do dzikiego stworzenia i powoli powiedział:
- Nie bój się, nic Ci nie zrobię. - uspokajający ton jego głosu wyraźnie wzbudził w dziewczynce zaufanie, bowiem przestała kryć się za grubym pniem potężnego grabu i stanęła przed nim wpatrując się w brudne od ziemi paznokcie.
- Wszystko będzie dobrze. - "Cokolwiek się stało", pomyślał i dodał na głos. - Podejdź tutaj, śmiało.
Zielonooka zrobiła kilka nieśmiałych kroków w kierunku rosłego rycerza.
- Jak cię zwą, panienko? - Bijący od nieznajomego mężczyzny spokój najwidoczniej przekonał dziewczynkę.
- Jestem Anna, panie. - szepnęła cichutko.
- A jam jest Zygfryd, pan okolicznych ziem, zarządca południowej rubieży. - powiedział tonem prawdziwego władcy i dumnie wypiął pierś. - A gdzie Twoja rodzina, moje dziecko?
W zielonych oczach stanęły dwie błyszczące łzy.
- Oni... Oni... Nie żyją... - dziewczynka załkała bezgłośnie, pociągnęła nosem i rozpłakała się.
- Dobry boże! A cóż się stało? Ktoś was napadł? Przysięgam na mój herb, że znajdę tych oprychów i nim zawisną, każdego każę łamać kołem! - zagrzmiał niczym tur i jak kodeks rycerski przykazał, ściągnął swój płaszcz i założył na ramiona dygoczącej dziewczynki. Nie opierała się. Kiedy się nieco uspokoiła, zaczęła mówić szybko, niewyraźni i co chwila wybuchając płaczem.
- B-bo, ja nie wiem, nie widziałam tego... Bawiłam się z J-jaśkiem na polanie jak c-co dzień... Ale nie oddalaliśmy się daleko, p-przysięgam!
- Spokojnie Anno, kim jest Jasiek i gdzie on teraz jest? - Zygfryd starał się uspokoić dziewczynkę.
- Jaśko to mój brat starszy, on... J-ja nie wiem gdzie on jest. - kolejny wybuch płaczu. Rycerz przytulił małą i głaskał po głowie. Był mocno zaniepokojony tym co usłyszał. Kiedy dziewczynka złapała oddech i kiedy trochę się uspokoiła, zaczęła mówić dalej.
- B-bo bawiliśmy się i jak w-wróciliśmy do domu to m-mamy i papy nie było, a powinni być bo była już pora obiadowa i, i... Na drzwiach było dużo krwi... - wyrzuciła z siebie na jednym tchu, wzięła głęboki wdech i mówiła dalej. - I Jaśko kazał mi zostać w domu i p-powiedział, że poszuka mamy i papy, ale słońce było już n-nisko... J-ja mówiłam mu, żeby nie szedł, ale on nie s-słuchał... Kiedy tylko w-wyszedł z domu, usłyszałam jego k-krzyk, wtedy wyjrzałam przez okno i zobaczyłam tego p-p-potwora... - Anna znowu wybuchła głośnym płaczem.
Zygfryd uniósł lekko brwi niedowierzając.
- Jakiegoż znów potwora Anno? - Nie wiedział co ma o tym myśleć, czy dziewczynka przypadkiem czegoś sobie nie wyimaginowała.
- Taki duży, włochaty. Jak ogromny pies. I-i miał kły, o, takie duże! - Mała z przejęciem wymieniała kolejne cechy dziwnego stworzenia. - Ja widziałam jak on gryzie Jaśka w szyję i wtedy uciekłam z domu tylnymi drzwiami.
- Kiedy to się stało?
Dziewczynka zaczęła coś szybko liczyć na palcach.
- Nie wiem, panie, chyba ze dwa księżyce temu.
Zygfryd złapał się za głowę i otworzył szeroko usta.
- Na Boga! Trzeba Cię nakarmić i przebrać, chodź, pojedziemy do mojego dworu, służba przyniesie ci ciepłej strawy i suche ubrania. - pomógł jej wsiąść na konia, kazał trzymać się mocno, zawrócił go i pognał jak wiatr tam skąd przyjechał. Pędzili galopem wzdłuż pól i jezior, Anna wyraźnie wyczerpana kilkudniową tułaczką ledwo trzymała się w siodle, więc Zygfryd zwolnił konia, objął dziewczynkę mocno w pasie i trzymając się jedną ręką pojechali dalej kłusem. Kiedy tylko dotarli na miejsce zgodnie z obietnicą rozkazał podwładnym zająć się małą, wykąpać ją, nakarmić i przebrać. Sam udał się na stronę, aby porozmawiać ze Strażnikiem Lasu i dowiedzieć się czegoś więcej o rzekomo grasującej w pobliżu bestii. Niestety ten, choć sam wiele lat spędził na obserwowaniu leśnych stworzeń, nigdy nie słyszał o podobnym zwierzęciu, które zgadzałoby się z opisem dziewczynki. Zygfryd przywołał do siebie dowódcę straży i rozkazał mu by zebrał pięciu najlepszych łowców w promieniu stu mil, służbie nakazał oporządzić sześć najlepszych wierzchowców i przygotować kilkudniowy prowiant dla tyluż osób, po czym wrócił do dziewczynki. Wykąpana, najedzona i przebrana wyglądała teraz niczym księżniczka. Poprosił ją, żeby opisała ze szczegółami jak wygląda jej rodzina.
- Zrobię wszystko co w mej mocy, by ich odnaleźć. - powiedział i uśmiechnął się szarmancko. - Pod moją nieobecność służba jest na każde twe skinienie, princesso.
Bezpieczna i syta, Anna w końcu się uśmiechnęła.
- Dziękuję, panie. Niech Bóg będzie z wami.
- Bywaj. - powiedział dziarsko, po czym wyszedł z komnaty i skierował się do zbrojowni. Po drodze miał sporo czasu by wszystko sobie zaplanować, budynek był olbrzymi, gdyż wcześniej zamieszkiwała go cała rodzina, od dziada po prawnuki, teraz jednak wszyscy rozeszli się po świecie i Zygfryd został sam ze swoją częścią majątku. Kiedy dotarł do zbrojowni, zdjął wiszącą na ścianie platynową zbroję i wyczyścił ją dokładnie namoczoną w oliwie szmatką. Potem to samo uczynił z szerokim, stalowym mieczem o rękojeści wysadzanej czerwonymi rubinami. Pamiątka po pradziadku. Wielkim rycerzu, który był założycielem rodu. Broń wykuta z najszlachetniejszej stali, idealnie wyważona, zdobiona była modlitwą w starożytnym języku. Pradziad Zygfryda będąc uczestnikiem papieskiej audiencji dostąpił zaszczytu poświęcenia oręża, by ten stał się bronią przeciwko złu. Zygfryd od małego ćwiczył się we władaniu mieczem, a trzeba powiedzieć, że szkolony był przez prawdziwych mistrzów. Nie był już też byle młokosem, który nie potrafi utrzymać stalowych bratanków legendarnego Ekskalibura. Wysoki wzrost i potężnie zbudowane ramiona zapewniały mu respekt nie tylko wśród podwładnych. Mimo młodego wieku przeżył w swoim życiu już wiele, jednak nie spodziewał się, że to zaledwie zalążek tego, co go jeszcze czeka. Odziany w ciężką zbroję, z błyszczącym mieczem u pasa, dosiadł swego karego rumaka i wraz z łowcami ruszył w poszukiwaniu rodziców Anny.

Jadąc konno, galopem, droga nie wydawała się długa. Szczególnie jeśli dosiada się tak wspaniałych i zadbanych stworzeń. Konie gnały niczym wiatr, jednocześnie tak lekko jakby w ogóle nie dotykały kopytami kamienistej drogi. Dotarłszy do domu opisywanego przez Annę, Zygfryd skamieniał. Jeden z łowców zasłonił oczy, drugi czym prędzej się przeżegnał i zaczął pod nosem szeptać modlitwy, trzeci zaś obrócił się za kulbakę i obficie zwymiotował. Tylko dwóch pozostałych siedziało niewzruszenie w siodłach i jedynie grymas ich twarzy zdawał się zdradzać, że choć niejednokrotnie byli już świadkami podobnych scen, to ta była jednak wyjątkowa w swoim okrucieństwie.
Wszędzie porozrzucane były strzępy pokrwawionego materiału. Gdzieś na podwórku walały się resztki obgryzionych kości, gdzieniegdzie można było rozpoznać pozostałości ludzkich palców, a tuż przy drzwiach leżała głowa nastoletniego chłopca. Pomimo roztrzaskanej czaszki i wyłupionych oczu, wciąż można było poznać, że twarz zastygła w wyrazie śmiertelnego przerażenia.
Zygfryd jeszcze nigdy w życiu nie widział podobnej rzezi.
- Jakaż bestia mogła dokonać tak brutalnego mordu, Henry?- zwrócił się do swojego głównego łowcy, jednego z tych, których nie poruszył ten przerażający widok, uważanego przez wielu za skarbnicę wiedzy o leśnej faunie. Wywołany nie odrywając wzroku od wielkiej plamy krwi na drzwiach podjechał bliżej by się lepiej przyjrzeć.
- Pierwszy raz coś takiego widzę, panie. - Henry zsiadł z konia i podszedł bliżej, a w jego ślady poszła reszta mężczyzn. Henry był niewysokim, dosyć szczupłym człowiekiem, posiadał jednak unikalne zdolności, które w połączeniu z jego niepozorną budową ciała czyniły z niego niezwykle groźnego przeciwnika. Od dziecka pracował dla rodziny Zygfryda, a zarówno swój fach jak i rozległą wiedzę odziedziczył po swoim ojcu. Jego umiejętności łowieckie i strzeleckie cieszyły się wysokim poważaniem nie tylko pośród pozostałych łowców, ale i w okolicznych wioskach. W rezydencji mawiano, że wytropi każdą dowolną zwierzynę i nigdy nie chybia strzelając z łuku, a z odległości stu pięćdziesięciu łokci potrafi trafić skaczącą po drzewach wiewiórkę. Nierzucający się w oczy mężczyzna, który niepostrzeżenie się zakrada do najbardziej płochliwych zwierząt, taką renomę wyrobił sobie przez lata polowań w pobliskich lasach, puszczach i borach, w których obfitość zwierzyny łownej zaskakiwała właścicieli ziemskich ze wszystkich stron.
Henry obejrzał dokładnie resztki zwłok i pozostałe ślady.
- Szczerze powiedziawszy, nie jestem pewien czy jakiekolwiek zwierzę byłoby do tego zdolne.
- Co macie na myśli? - zdziwił się Zygfryd.
- Zwykle gdy drapieżnik dopada swą ofiarę, pożera ją na miejscu albo ciągnie do swego leża. A tutaj? To... - Łowca zawahał się, szukając odpowiedniego słowa określającego nieznane mu dotąd stworzenie. - To coś bawiło się tym biednym chłopcem. Prawdopodobnie jeszcze żył, kiedy ta bestia rzucała nim jak zapałką. - Wskazał miejsce na ziemi, gdzie krew jeszcze nie całkiem wsiąkła w ziemię i zostawiła po sobie szkarłatny ślad. - O, tutaj, panie. Jeszcze widać ślady wbijanych paznokci. Chłopak pewnie próbował się bronić.
Zygfryd ukląkł przy zmiażdżonej głowie dziecka. Puste oczodoły wpatrywały się w niego z wyrazem przerażenia. Na oko mógł mieć najwyżej szesnaście wiosen. Jakież boskie stworzenie mogłoby zabijać w tak okrutny sposób niewinne dzieci...
- Potraficie znaleźć to... - Zygfryd zawahał się przez chwilę. - To COŚ?
- Sądzę, że tak, ale nie mogę niczego obiecać, panie.
- Dobrze, poszukajcie zatem tropu, Henry. - Zygfryd wstał i oparł dłoń na rękojeści miecza. - Niech wasi ludzie idą przodem i wypatrują każdego najmniejszego ruchu.
Dwóch łowców wyruszyło przodem tuż po tym jak zapoznali się ze śladami uzbrojonych w ostre pazury łap przypominającymi wilcze, jednak znacznie większymi. Cokolwiek to było, musiało być ogromne, pomyślał Zygfryd. Rycerz polecił by wszyscy mieli swój oręż w pogotowiu na wypadek powrotu potwora. Zwolnili kroku, bacznie obserwując każdy otaczający ich zakamarek lasu. Trop prowadził na południe, a gdzieniegdzie ślady były tak dokładnie zatarte, że tylko niebywałe umiejętności Henriego doprowadziły ich do samego końca. Trop urywał się na kamiennej ścieżce, tuż przed wejściem do niewielkiej jaskini. Jedyne ślady prowadzące dalej to ślady krwi i porozrzucane kości drobnych zwierząt. Zygfryd zdecydował, aby ruszyć jak najszybciej, gdyż nieuchronnie zbliżał się zmrok, a wtedy ich szanse na odnalezienie bestii drastycznie by zmalały. Łowcy zapalili pochodnie i każdy sprawdził, czy miecz bez trudu wychodzi z pochwy, po czym wszyscy weszli do szerokiego przedsionka. W jaskini panował mrok, a spadające gdzieniegdzie z góry krople wody przyprawiały Zygfryda o dreszcze. Kilka metrów przed nimi ścieżka wyraźnie się zwężała, tak, że dalej musieliby iść jeden za drugim.
- Panie, byłoby bezpieczniej gdybyście szli w środku, nie przodem. Lepiej, żeby któryś z nas prowadził. - Odezwał się Henry, po czym wskazał palcem najwyższego i najtęższego z łowców i machnął dwukrotnie ręką w kierunku wąskiego przesmyku. Wielkolud wyszedł na przód z wysoko uniesioną pochodnią w lewej ręce i ciężkim, obosiecznym toporem w prawej. Zygfryd przeżegnał się widząc z jaką łatwością olbrzym pomachuje leniwie potężnym kawałem żelastwa, raz po raz stukając o kamienne ściany wyszczerbionym na pewnikiem niejednej czaszce ostrzem. Nie sposób byłoby posądzić go o tchórzostwo, bo niejednokrotnie udowadniał już, że zarówno w męstwie jak i władaniu mieczem nie ma sobie równych i zawsze, skrzyżowawszy z kimś ostrza, z pojedynku wychodził niemalże bez szwanku. Jednak z tym oto człowiekiem, budową ciała przerastającym młodego niedźwiedzia, jedyne co chciałby skrzyżować, to kufle zimnego piwa. Nagle z głębi jaskini dobiegło ich gardłowe warczenie. Zygfrydowi ciarki przeszły po plecach. Wyciągnął swój miecz i ostrożnie kroczył tuż za tęgim łowcą. Wąskie korytarze mrocznej groty można było przemierzać wyłącznie pojedynczo, aż dotarli do większej komnaty, prawdopodobnie wyżłobionej przez płynącą tutaj dekadami wodę. Kiedy wszyscy weszli do środka, zbili się w kupę i zamarli tak w bezruchu wypatrując najdrobniejszego ruchu, najcichszego szelestu. Każdy bez wyjątku czuł, że gdzieś przed nimi czai się coś bardzo złego. Jedynie Henry, obdarzony nad wyraz wyostrzonym zmysłem wzroku, dostrzegał w ciemnościach zbliżającą się parę czerwonych oczu...

- Panie... - Szepnął Henry. - Widzę to.
- Gdzie jest? - Zygfryd rozglądał się nerwowo. - Stoi przed nami?
Henry wskazał palcem dokładnie na przeciwko nich.
- Tam. Zbliża się, ale bardzo ostrożnie.
Wszyscy stali w pogotowiu, z bronią w ręce czekając na rozkaz. W końcu w blasku pochodni pojawił się najdziwniejszy stwór jakiego tylko mogli sobie wyobrazić. Ogromne wilcze łapy o pazurach wielkości ludzkich palców stąpały powoli po kamiennym podłożu. Potężny tułów niczym wielki worek mięśni porośnięty gęstym, twardym, ciemnoszarym futrem poruszał się w rytm pompowanego do żelaznych płuc powietrza. W wielkim wilczym pysku prezentował się szeroki garnitur ostrych jak brzytwy zębów. Zwierzę spojrzało na Zygfryda dzikim wzrokiem. Zauważył coś niespotykanego w tych czerwonych oczach. Widział w nich chęć mordu, czystą pierwotną rządzę zabijania ani po to by się najeść, ani by przeżyć, tylko w ramach krwawej rozrywki. Henry ściągnął z pleców piękny, dębowy łuk zdobiony różnymi inskrypcjami w jakimś niezrozumiałym języku i uchwytem z czystego srebra. Drogocenna pamiątka przekazywana z pokolenia na pokolenie i śmiercionośna broń w rękach wyborowego strzelca. Łuk był idealnie wyważony, a jedwabna cięciwa splecona z hartowanych włókien była tak mocna, że nie każdy potrafił ją poruszyć choćby o milimetr, jednak w rękach wprawnego łowcy, kiedy napięta była dokładnie, wypuszczona z niej strzała przebijała centymetrowy pancerz z odległości stu łokci, a ciało przeszywała na wylot. Henry powoli napiął cięciwę i wycelował między ślepia bestii.
- Kiedy tylko rozkażecie, panie. - Szepnął łowca, nie odrywając wzroku od zbliżającego się stwora.
- Strzelajcie kiedy będziecie gotowi.- Odpowiedział również szeptem Zygfryd. Zamierzał uniknąć bezpośredniego kontaktu z potworem jeśli to tylko możliwe. Ogromne cielsko musiało ważyć co najmniej tonę. Jego ponadprzeciętne umiejętności szermierskie to zdecydowanie za mało, żeby powalić bestię tych rozmiarów. Ułamek sekundy później dało się słyszeć świst pędzącej strzały. Zwierzę zrobiło niemal natychmiastowy unik i srebrny grot o milimetry chybił głowy potwora, ścinając z sykiem raptem kilka szarych włosów z garbatego grzbietu. Od tego momentu wszystko potoczyło się bardzo szybko. Potwór zawarczał, ugiął przednie łapy i skoczył z takim impetem, że Zygfryd widział tylko ślepia zbliżające się z przerażającą szybkością. Zdążył się tylko zamachnąć, lecz przeciwnik był szybszy. Minął ubranego w pancerz rycerza i doskoczył do napinającego ciężką myśliwską kuszę łowcy. Potężna łapa trafiła w szyję rozcinając mu krtań tak głęboko, że nim martwe ciało padło na ziemię, głowa nienaturalnie wygięła się do tyłu, wisząc leniwie na trzymającym ją ochłapie skóry. Stojący najbliżej najtęższy z łowców zakwiczał z przerażenia. Bestia nie czekając długo rzuciła się na niego kłapiąc wściekle zębami. Nie zastanawiając się długo, Strage, bo tak nazywał się olbrzym, podniósł wysoko wielki topór, skręcił mocno biodra i wyprowadził krótkie, silne cięcie, które trafiło zwierze prosto w klatkę piersiową. Po jaskini rozległ się ryk, bestia skoczyła w bok, po czym z oszałamiającą szybkością rzuciła sie na kolejnego łowcę. Nim ten zdążył podnieść swój miecz, stwór zatopił pazury w jego twarzy, ostre kły wbiły się w kark. Rzucone z ogromną siłą martwe ciało zostawiło groteskową plamę krwi na ścianie, a dźwięk pogruchotanych kości poniósł się echem w całej komnacie. Potwór nie dał im chwili do namysłu, zaatakował ponownie z taką furią, że odgryzł ogromny kawałek szyi kolejnemu łowcy. W tym czasie Henry ponownie napiął łuk i wypuścił strzałę, która przeleciała kilka metrów dzielących go od bestii i utkwiła w ciemnoszarych plecach. Tuż za nią poleciała druga i trzecia, każda sterczała z okolic kręgosłupa. Bestia zawyła okrutnie i skoczyła w kierunku łucznika, lecz drogę zastąpił jej Strage wymachując toporem śmiercionośnego młynka. Potwór zaabsorbowany unikaniem szybkich ciosów zbyt późno dostrzegł nadbiegającego z boku Zygfryda, który jednym czystym cięciem zdążył odciąć bestii łapę. Fontanna krwi trysnęła na niego. Rycerz zamachnął się by zadać ostateczny cios, lecz nie zdążył. Rozszalały wilk rzucił się na niego powalając go na twardą ziemię. Zdążył tylko zasłonić się klingą miecza przed kłapnięciem ostrych kłów, lecz impet z jakim uderzył o kamieniste podłoże pozbawił go powietrza w płucach i nie był w stanie odeprzeć drugiego ataku. Wielkie zębiska przejechały ciężko po szyi pozostawiając głębokie rozcięcie. Nagle jakaś ogromna skała uderzyła w bestię i zwaliła ją z nóg. To Strage rzucił się na ratunek i teraz sam leżąc na ziemi osłaniał się toporem przed kolejnymi ciosami. Zygfryd bez chwili zastanowienia podniósł się szybko z zimnej i wilgotnej posadzki, podniósł miecz i jednym szybkim cięciem odciął potworowi głowę. Krew chlusnęła z dziury ziejącej w wilczej szyi.
- Musicie to opatrzyć, panie. - Powiedział zasapany Strage. Henry podszedł do niego, niosąc w rękach kawałek materiału z koszuli, przyłożył go do rany rycerza i ucisnął. Zygfryd poczuł się dziwnie słabo.
- Usiądźcie, panie. - Henry zarzucił sobie jego rękę na szyję. - Straciliście dużo krwi.
Zygfrydowi zakręciło się w głowie, pociemniało mu w oczach i zwisł bezwładnie na ramieniu łucznika.

Obudził się kila dni później, strasznie obolały, z bandażem na szyi i zimnym okładem na czole. Musiał gorączkować, bo choć leżał pod grubą skórą, drżał jak osika.
- G-gdzie ja jestem? - Powiedział słabym głosem, lecz nie uzyskał odpowiedzi. Zasnął niemal natychmiast.
Miał dziwne sny. Śniło mu się, że jest w jaskini, podobnej jak ta, było zupełnie ciemno i był sam. Na środku na ziemi paliła się mała pochodnia. Po drugiej stronie jaskini stało coś dziwnego. Widział tylko te same dzikie, czerwone oczy, które kilka dni temu wpatrywały się w niego z tak wyraźną chęcią mordu. Zwierzę nie poruszało się samo, dopiero kiedy Zygfryd zrobił krok do przodu, potwór szedł w jego ślady. Kiedy stanął niemalże przy samej pochodni, z mroku wyłoniła się wielka czarna bestia. Przerażające monstrum dyszało ciężko i patrzyło na niego wyraźnie na coś czekając. Podniósł rękę do góry, bestia uczyniła to samo. Machnął nią w lewo i w prawo, a czarny stwór niczym lustrzane odbicie powtórzył ten sam gest. Nagle przez głowę przeszła mu przerażająca myśl. Podszedł jeszcze bliżej, tak blisko, że stojący przed nim wilk był w zasięgu ręki. Wcześniej tego nie dostrzegał, jednak teraz widać było jak na dłoni, że pochodnia leżała przy wielkim lustrze, a bestia, którą widział przed sobą, to jego odbicie... Obudził się zlany potem, krzycząc ile sił w płucach. Od tej pory wiedział, że coś jest nie tak. Czuł w sobie zwierzęcy instynkt, który pchał go w jedno miejsce...

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Sorry for party rocking.

Historia jak każda inna. Można by rzec: dzień powszedni przeciętnego studenta. W czwartkowy wieczór wrócił z hali, zmęczony, ale szczęśliwy. Wszedł do domu, puścił głośno muzykę, żeby wczuć się w rytm nocy i wziął chłodny prysznic.
Włożył sprane, wygodne dżinsy i najlepszą koszulę. Przetarł mokre włosy ręcznikiem - nie za mocno, na sucho wyglądają zawsze jakby włożył mokre palce do kontaktu, nałożył odrobinę żelu - nie za dużo, nie chce przecież wyglądać jak wytargany jeż. Teraz szybkie szczotkowanie zębów i kilka psiknięć ulubionych perfum. Znajome brzęczenie w prawej kieszeni spodni świadczyło, że chłopaki czekali już na dole. Jeszcze łyk zimnej coli i wybiegł z domu ubierając w locie kurtkę i krzycząc na odchodnym "wychodzębędęjakwrócęcześć".
- Co tak długo? Cukier z wodą mieszałeś?
- Nie, twoja mama prosiła, żebym nie przestawał.
Donośny śmiech poniósł się wzdłuż oświetlonej lampami ulicy. "Dzień bez docinki to dzień stracony" - to ich motto. Żaden z nich nigdy się o to nie dąsał, od zawsze wyznawali zasadę, że dystans do samego siebie jest podstawą sukcesu.
Droga do klubu nie dłużyła się. W dobrym towarzystwie wszystko dzieje się w przyspieszonym tempie. Wskazówki biegną po tarczy zegara jak szalone, a pozornie wolne tempo marszu w połączeniu z niekończącymi się dyskusjami w zadziwiający sposób zagina czasoprzestrzeń sprawiając, że pokonanie dowolnej ilości kilometrów każdorazowo kończy się stwierdzeniem: "jesteśmy już tutaj?". Stojąc już przed wejściem padło zaskakujące hasło dzisiejszego wieczoru.
- Ale panowie, dzisiaj nie pijemy.
- Tak, dzisiaj post.
- Nawet nie mam za co.
Weszli do środka.
- Witam panów, legitymacje studenckie są?
Krótka weryfikacja dokumentów, jednak wystarczająco długa by mogli przyjrzeć się trzyosobowemu komitetowi powitalnemu.
Bardzo ładnemu komitetowi.
- Cześć chłopaki, serdecznie zapraszamy do jednego z barów, dziś pierwsze sto osób dostaje talon na darmowe piwo lub colę.
Wszyscy trzej grzecznie odebrali prostokątne kartoniki z logo klubu i wielkim, drukowanym napisem "PIWO ZA FREE" i w tym samym czasie wybuchnęli gromkim śmiechem i udali się do szatni nie omieszkając zerkać dyskretnie na dziewczyny z upominkami dla pierwszych gości.
Łup. Łup. Łup.
Już ze schodów słychać było, że didżej powoli stara się rozgrzać wciąż ziejący pustkami parkiet. Jedynie dwie równie skąpo odziane, co obdarzone intelektem platynowe blondynki bujały się leniwie na środku, spoglądając zalotnie raz po raz na dwóch odpicowanych chłoptasiów, których najwyraźniej znacznie bardziej interesowała zawartość szybko opróżnianych butelek.
Znaleźli jedyną lożę bez rezerwacji i zajęli czym prędzej miejsca, dopóki w klubie nie było zbyt wielu osób. Jeden z nich podszedł do lady po zamówienie. Barman podszedł energicznie i rzucił krótko z uśmiechem:
- Co dla was?
- Trzy piwa.
Oddał lekko zmiętolone w dłoni talony, a barman z werwą zabrał się za nalewanie złocistego płynu. "Dzisiaj nie pijemy" pomyślał i uśmiechnął się sam do siebie. Nie lubi dużo pić, w zasadzie to alkohol nigdy nie był mu potrzebny do dobrej zabawy, ale w ich towarzystwie nawet piwo jakoś lepiej smakowało.
Barman postawił przed nim trzeci kufel. Pianka o grubości dwóch palców lekko wystawała poza krawędzie.
Idealnie.
Chwycił piwo w dłonie i ostrożnie rozdał chłopakom, żeby nie uronić ani kropli. Każdy podniósł swój kufel wysoko do góry, Atos, Portos i Aramis.
Trzej muszkieterowie dwudziestego pierwszego wieku.
- No, panowie, to za piękne panie!
Dźwięczny brzęk kufli przypieczętował toast.
W międzyczasie klub zaczynał się zapełniać. Karteczki z rezerwacjami znikały ze stołów, a w ich miejsce pojawiało się coraz to więcej kolorowych drinków a z każdej strony napływało coraz więcej roześmianych głosów.
Łup. Łup. Łup.
Kolejny oklepany utwór. Nawet nie ma po co wychodzić na parkiet.
Łup. Łup. Łup.
Na horyzoncie pojawiły się dwie pary nóg. Cholernie zgrabnych nóg.
Łup. Łup. Łup.
Kolejny łyk piwa zmusił oczy do powędrowania wyżej. A wyżej było tylko lepiej.
Łup. Łup. Łup.
- Panowie, zerknijcie na bar.
- No, no, masz gust.
- Normalnie to nie tańczę, ale chyba w tym wypadku zrobiłbym wyjątek.
- Bóg musiał mieć wyjątkowo dobry dzień jak tworzył takie cuda.
- I wyjątkowo dobry humor jak tworzył ciebie.
Głośny rechot prześlizgnął się między kolejnymi bitami aż do pobliskiego baru, do którego kierowały się trzy pary roześmianych oczu. Jedna z dziewczyn obróciła się i zmierzyła go wzrokiem.
Oczy zwęziły mu się w szparki, a potem rozwarły szeroko, zupełnie tak jak jego zdziwione usta.
- Ewa?!
Wstał niezgrabnie i przytulił dawno niewidzianą znajomą.
Pozostała dwójka siedząca w loży zrobiła dokładnie takie same miny.
- Cześć, jestem Gosia. - usłyszał gdzieś obok. To druga z dziewczyn właśnie witała się z pozostałymi.
- Możemy się dosiąść?
Nigdy wcześniej wszyscy trzej nie byli tak zgodni.
Didżej najwyraźniej zrozumiał, że pusty parkiet nie jest już wynikiem ani braku gości, ani alkoholu, lecz jakości puszczanej przez niego muzyki. Bezpłciowa łupanina ustąpiła wreszcie nieco gorętszym rytmom, co zaowocowało natychmiastowym wysypem mniej i bardziej utalentowanych tancerzy.
Cała piątka jak na zawołanie zaczęła kołysać się do rytmu.
- Słuchajcie dziewczyny, parkiet nas przypadkiem nie woła?
- Jasne, tylko skończymy piwo.
Chłopaki bez chwili zastanowienia pomogli koleżankom w potrzebie.
- Ja zostanę, przypilnuję loży. - powiedział ten, który nie tańczy. "Twoja strata", pomyślał.
Pozostała czwórka ruszyła żwawo w kierunku wszędobylskich laserów, migawek, kolorowych świateł i mrygających stroboskopów i rzucili się w wir tańca.
Istne szaleństwo.
Parkiet cały się trząsł od tłustych bitów rzucanych zza konsoli, dziewczyny wiły się niczym wyjątkowo piękne węże, a faceci stawali na głowie, by zwrócić na siebie ich uwagę. Błysk świateł, ich partnerki hipnotyzowały ruchem bioder, krótkie przejście do następnego utworu i już dziewczyny wirowały jak szalone, obracane wprawnymi rękami. Czas, jak na złość, miast stanąć w miejscu zaczął niemiłosiernie przyspieszać.
- Późno już, musimy zaraz uciekać...
Udali, że nie dosłyszeli.
Jeszcze jeden utwór. I jeszcze jeden. Nie, tego nie możemy sobie odpuścić. Jeszcze pół.
Odpuścili. Nogi wykończone wcześniej ponadgodzinnym treningiem dawały jasno do zrozumienia, że długo nie wytrzymają takiego tempa.
- Uff, dawno się tak nie bawiłem... W przyszłym tygodniu trzeba będzie to koniecznie powtórzyć! - powiedział i otarł ręką spocone czoło.
- Jasne!
Wymienili się numerami. Dziewczyny wstały, pożegnały się i ruszyły w kierunku wyjścia, odprowadzane wieloma parami oczu.
- Łoł. - serce wciąż łomotało w jego piersi jak oszalałe, wybijając rytm piosenki, do której jeszcze przed paroma minutami uprawiał pląsy z najbardziej utalentowaną tanecznie dziewczyną jaką do tej pory miał przyjemność poznać. "Zabójczo uroczą dziewczyną", dodał w myślach.
- Dokładnie. Łoł. - przytaknął drugi. Po jego minie widać było, że pomyślał dokładnie o tym samym.
Trzeci z muszkieterów przytaknął donośnym chrapnięciem, niestrudzenie dzierżąc w dłoni opróżniony do połowy szklany oręż.

czwartek, 8 marca 2012

Dzień z życia mężczyzny.

Kolejny nudny dzień. Wstaję rano w pustym domu, żeby w samotności wypić ohydną niesłodzoną kawę. Pytasz czemu nie posłodzę? Nie mam cukru w domu, jak zwykle zapomniałem. Idę do kuchni zrobić śniadanie. Choć lodówka świeci pustkami, znajduję kilka plasterków szynki i jogurt owocowy. Z jogurtu zdecydowanie rezygnuję - data ważności wskazuje, że znajdujące się w środku kultury bakterii zdążyły już wynaleźć koło. Tak, kanapki z szynką - cóż za błyskotliwy pomysł! Chleb już zdążył lekko sczerstwieć, ale to nic, jeszcze da się ugryźć bez konieczności odwiedzania dentysty.
Co by tu dzisiaj zrobić?
Wiem, telewizor. Tak jest, kochani, wygodny fotel, pięćdziesięciocalowy LCD, 250 odkodowanych kanałów i zimne piwo to święty Graal męskiego istnienia. Rozkładam się wygodnie przeskakując między kanałami w poszukiwaniu czegoś interesującego. Wiadomości, mecz, kreskówka, mecz, horror, komedia, mecz, jakiś kabaret, snooker, mecz, ulubiony serial, mecz. Klik. Wyłączam, nic nie ma.
Dawno nie byłem na zakupach, a może by tak wyskoczyć na miasto? Szybko wciągam jeansy, zakładam t-shirt, jeszcze tylko buty, kurtka i w drogę! Pierwsze napotkane centrum handlowe zieje pustkami. Śladowe ilości facetów krążących szybko od sklepu do sklepu oznaczają, że większość ludzi czeka w domu na wypłatę. I na co ona komu? Czynsz, opłaty, benzyna, czasem jakaś pizza - na więcej się nie wydaje, bo i nie ma na co. Kupować ciuchy? Przecież mam jeszcze trzy sprane koszule, dwie pary jeansów, jakieś bokserki i jedenaście skarpetek. Że kosmetyki? A po co mam się pindrzyć skoro i tak 90% czasu spędzam w domu żrąc chipsy i pijąc colę przed monitorem? Na imprezy nie chodzę, bo tam i tak wszyscy piją na umór, nikt nie tańczy, bo i nie ma z kim. A w domu też się można kulturalnie napić. I mecz też jest.
Poszedłbym do kina. Z kumplami naturalnie, przecież że nie sam. Akurat grają jakiś dobry horror, prawie pusta sala, będzie niezły ubaw. W kinie klimatyzacja jak zwykle odkręcona na maksa, pizga jak w kieleckim, ale siedzimy twardo, no bo jak to tak, żeby chłop z chłopem się tulił, nie? Film ewidentnie przereklamowany. Może byłby ciekawszy, gdybym obejrzał go sam, bo z kumplami jak to z kumplami, nieważne czy horror czy komedia - i tak siedzisz i się śmiejesz.
Pora wracać do domu. Godzinka na fejsie, pogram w Fifę, posłucham głośno muzyki, bo, chwała Bogu, nikt nie dostaje od tego migreny. Jak co wieczór nachodzą mnie mdłe i dołujące refleksje na temat wszędobylskiej, panoszącej się rutyny.
Tak mija kolejny nudny dzień.
Kolejny nudny, samotny, smutny dzień.
Dzień bez kobiet.


Z dedykacją dla wszystkich kochanych pań,
bo życie z Wami to niejednokrotnie wielka bolączka,
krzyk, płacz i zgrzytanie zębów,
ale właśnie dzięki temu świat każdego faceta
nabiera niezwykłych barw.
Dziękujemy za to, że mamy kogo przepraszać za nasze wybryki,
że mamy komu kupować kwiaty,
że mamy do kogo się przytulić,
że mamy kogo całować,
że mamy komu kupować prezenty bez okazji,
że mamy kogo przepuszczać w drzwiach,
że mamy gdzie zawiesić oko
i mamy komu z oczu ocierać łzy,
że mamy komu powiesić płaszcz w wykwintnej restauracji,
że mamy przed kim się popisywać,
że mamy kogo złapać za rękę,
że mamy z kim iść do kina,
że mamy o kogo się troszczyć
i kogoś, kto zatroszczy się o nas,
że mamy przez kogo się denerwować
i mamy kogoś do denerwowania,
że mamy kogoś kto może nas pokochać
i mamy kogoś do kochania.

sobota, 12 listopada 2011

Kostuch ponownie.


Dla tych, którzy nie mieli okazji czytać Kostucha na moim poprzednim blogu zacznę od początku.
Dla tych, którzy czytali - będzie garstka czegoś nowego.
A każdy z Was niech da się porwać w ten wymyślony przeze mnie świat.

* * * * *


Skoczył.
Lot był długi, nic dziwnego - w końcu stał na wysokości dziesiątego piętra. Na początku bał się, o tak. Był wręcz śmiertelnie przerażony. Serce kołatało się w jego piersi jak oszalałe, jakby chciało się czym prędzej stamtąd wyrwać, przeczuwając niecne zamiary swojego właściciela. Nic dziwnego, wszakże uderzenie w taflę wody z takiej wysokości nie może być przyjemne.
Kiedy puścił pręty barierki strach zniknął na chwilę, jednak tylko po to by wrócić ze zdwojoną siłą. Wiatr smagał go coraz mocniej po twarzy wysuszając szeroko otwarte oczy, lecz mimo to czuł jak kropelki potu przesuwają się po czole. Zamknął oczy chcąc tym samym dodać sobie odwagi. Jeszcze tylko chwila i będzie po wszystkim...
Lot był długi. Znacznie dłuższy niż się spodziewał. Nie, był stanowczo za długi. Bo ileż można lecieć z przeklętego mostu?! Nie potrafię nawet się porządnie zabić - pomyślał z zażenowaniem. Powoli podniósł powieki obawiając się zgubnego wpływu powietrza uderzającego go wcześniej w policzki z dużą siłą, jednak wtedy spostrzegł, że zimno ustało, wiatr nie świszczał mu już w uszach. Otworzył szeroko oczy. Nie, to nie możliwe...
Świat się zatrzymał.
Czy tak właśnie wygląda umieranie? Czas drastycznie zwalnia chcąc dać mi z siebie jak najwięcej zanim... Zanim to się skończy? Zupełnie jak w niskobudżetowym, amerykańskim filmie. Główny czarny charakter przez dziesięć minut spada z wysokości około dwustu metrów. To pewnie ten czas, aby zrobić szybki rachunek sumienia. I teraz powinno mi całe życie przelecieć przed oczami, pomyślał.
- No to gadaj. Co cię napadło chłopaku?
Alex nigdy w życiu nie sądził, że można się wystraszyć tak, żeby wszystkie włosy na głowie stanęły mu dęba. Gdyby nie fakt, że właśnie wisiał parędziesiąt metrów nad ziemią, to pewnie by podskoczył.
Powoli obrócił głowę w stronę, z której dobiegł tajemniczy głos.
Tym razem Alex naprawdę podskoczył w powietrzu. Wyglądało to co najmniej komicznie, tym bardziej, że leciał w pozycji poziomej.
Facet w czarnym, postrzępionym płaszczu wisiał tuż obok Alexa. Z tą jednak różnicą, że nieznajomy nie widział w tym najwyraźniej niczego niezwykłego, podczas gdy Alex miotał się na wszystkie strony jak ryba schwytana w sieć.
- Przestań się wiercić. - Nieznajomy położył się na niewidzialnym murku i z nonszalancją godną Jamesa Bonda zwiesił luźno nogę. - Bo cię nie utrzymam.
Alex znieruchomiał jak rażony piorunem.
- Kim jesteś? - Zapytał nie kryjąc zdziwienia.
- Nieładnie tak odpowiadać pytaniem na pytanie. - Nieznajomy wyglądał na rozbawionego całą sytuacją. - Ale niech ci będzie, przedstawię się.
Podniósł się i usiadł w powietrzu spoglądając w niebo.
- Ludzie nadają mi wiele imion. - Spuścił wzrok i powoli spojrzał na Alexa. - Większość rzuca na mnie klątwy, wyzywa od najgorszych i obrzuca błotem nazywając mnie imieniem swego Boga. Inni wołają na mnie Pani Ciemności, Władczyni Życia. Mnie osobiście najbardziej podoba się nazwa Pani Śmierć. Tak, mnie też to zastanawia. – Dodał widząc zdziwienie na twarzy Alexa. - Skąd u ludzi to przekonanie o żeńskości Śmierci? Śmierć przyszła po niego, odebrała mi ją, zrobiła to, siamto, sramto. Zawsze zabra-ŁA, przysz-ŁA! Dlaczego nikt nigdy nie mówi o Śmierci per "Pan"? - Teraz nieznajomy przybrał pozycję do złudzenia przypominającą Le Penseur. - Naprawdę, całe życie mnie to intryguje. Ha! Całe życie! Dobre, nie? - Jego donośny, perlisty śmiech zadudnił z ogromną siłą i poniósł się daleko wzdłuż rzeki leniwie płynącej pod nimi.
- Ty... Ty. Na imię ci Śmierć? - Alex zbladł tak, że nowiutka kartka papieru widząc go z pewnością oblałaby się wstydliwym rumieńcem. Nie, ja śnię, to nie może być prawda, to musi być sen...
- Tak. Śmierć, Kostucha, Ponury Żniwiarz, jak zwał tak zwał.
Powietrze wokół nich jakby się zagęściło, tworząc coś na kształt małego pomieszczenia. Alex rozejrzał się dookoła, podniósł się ostrożnie i obrócił się w miejscu stawiając jeszcze niepewnie kroki na niewidocznym podłożu. I pomyśleć, że jeszcze pięć minut temu chciał z tym wszystkim skończyć jak najszybciej. Jego całe nudne życie pozbawione jakichkolwiek barw, jego beznadziejnie nudna praca w salonie jednej z gigantycznych sieci komórkowych, wszystkie wieczory samotnie spędzone przed telewizorem z butelką obrzydliwej whisky i paczką chipsów - teraz, kiedy stał niemalże na krawędzi życia i śmierci, to wszystko wydało mu się nienajgorsze. Już nie chciał umierać. Ale co na to ten dziwny facet, który podaje się za...
Za Śmierć?
Kostuch jakby słysząc jego myśli uśmiechnął się.
- To jak chłopcze, pogadamy? Co to za pomysł z tym mostem?
- Moje życie jest do dupy, nie zauważyłeś?
Roześmiał się.
- Nie jestem Bogiem, Alex. Mylisz mnie z tym Wszechmogącym i Miłosiernym. Tym, który nazywa was wszystkich swoimi dziećmi. Tym, który rzekomo ma wysłuchiwać waszych modłów. - Westchnął. - Ja tu tylko, że tak powiem, sprzątam. Jestem facetem od mokrej roboty, załatwiam sprawy, którymi twój wielki, wspaniałomyślny Ojciec nie chce brudzić swoich boskich rączek. Tfu! - Śmierć splunął pod nogi z wyraźnym obrzydzeniem.
Alex spojrzał w dół za spadającą grudką śliny. Pod wpływem uderzenia woda wzburzyła się tworząc coraz to szersze kręgi.
- Jestem najnudniejszym człowiekiem na świecie. - Wykrztusił w końcu nie odrywając wzroku od zderzających się ze sobą fal. Woda musi być zimna, pomyślał. - Nic nie osiągnąłem w życiu. Nie mam kobiety, przyjaciół, szczęścia... Jestem nikim.
- I to jest powód żeby przedwcześnie umrzeć?
- A co innego mi niby pozostało twoim zdaniem, co? - Alex nie wytrzymał. - Nie masz pojęcia jak to jest! Co ty możesz wiedzieć o...
- O życiu samotnego człowieka? - Kostuch przerwał mu spokojnie. - Wierz mi, wiem o tym znacznie więcej niż ktokolwiek inny.
Zatkało go. Cholera, ma rację. Bo gdyby Alex tylko zechciał ruszyć się gdziekolwiek z domu, cóż... Może jego życie towarzyskie wyglądałoby znacznie lepiej niż do tej pory.
A on? Ten ponury gość, który stoi właśnie przed nim? W sumie jest w nim coś takiego, co... No, gdyby wsadzić mu teraz kosę w ręce to naprawdę przypominałby Ponurego Żniwiarza. Alex zaśmiał się w duchu. W sumie jego sytuacja nie wygląda tak źle. Jego nowy kolega - ten to ma dopiero przesrane. Nie ma w ogóle przyjaciół, kolegów, znajomych. Nie ma do kogo gęby otworzyć. Jedyne sytuacje, w których widuje się z ludźmi to wtedy, kiedy...
Kiedy przychodzi ich Czas.
I wtedy do Alexa wreszcie dotarło. No tak, przecież dlatego się pojawił. Przecież ktoś to musi skończyć. Nie mogę się w końcu topić w nieskończoność. Ale dlaczego mnie zatrzymał? Dlaczego nie pozwolił mi tego skończyć szybko, bezboleśnie? Dlaczego nie pozwolił mi zginąć kiedy... Kiedy jeszcze tego chciałem? To wszystko nie trzyma się kupy, pomyślał.
- I co ja mam teraz z tobą zrobić?
Głos Żniwiarza wyrwał Alexa z zadumy.
- Jak to co? Puścić.
- I ty tego dalej pragniesz, tak? - Kostuch pokręcił głową z niedowierzaniem. - Kogo ty oszukujesz?
Alex zacisnął pięści.
- Czego ty ode mnie chcesz? Czemu w ogóle ze mną rozmawiasz? - Złość zaczęła brać górę nad strachem. - Powinieneś tylko patrzeć jak spadam a potem... Nie wiem... Wyssać mi duszę czy co ty tam robisz... Czy to też tylko jakiś cholerny mit o tobie? Co ty tak właściwie robisz?
Śmierć spojrzał na Alexa z tajemniczym uśmiechem na swojej kościstej twarzy.
- Chcesz zobaczyć co robię? Chcesz poczuć się jak pan życia i śmierci? Chcesz poczuć smak odpowiedzialności? Chcesz doświadczyć... Mocy?
Alex udał, że się zastanawia, po czym wyprostował się i spojrzał wyzywająco na Śmierć. Byli niemalże tego samego wzrostu, tylko Śmierć był niewyobrażalnie wręcz chudy. Ktoś, kto nadał mu przydomek Kostuch niewątpliwie utrafił w sedno.
- Chcę.
Kostuch uśmiechnął się szeroko.
- No to lecimy!
I spadli.


* * * * *

Lot. Tak fantastycznie długi, najdłuższy w jego życiu, a jednocześnie tak przerażająco krótki. Raptem kilka sekund rozciągniętych w czasie niczym dziecięca sprężynka trzymana przez malutkie palce słodkiego berbecia. Każdy maluch miał kiedyś taką zabawkę i puszczał ją ze schodów w taki sposób, że ta zdawała się schodzić stopień po stopniu. A potem sprężynka była naciągana do granic możliwości i puszczona z jednego końca momentalnie wracała do swej pierwotnej postaci.
Alex leciał głową do góry, ramię w ramię ze swoim nowym towarzyszem niedoli. Chciał zrobić szybko krótki rachunek sumienia, lecz uznał, że nie ma już na to czasu. Pozostało mu już tylko czekać, do końca jeszcze przecież najwyżej pięć, cztery, trzy, dwa, jeden... Nic. Wciąż lecą. A może znowu wiszą w powietrzu? Nie, przecież czuje jak jego ciało nabiera prędkości, jak włosy targane pędem powietrza smagają go po twarzy, przecież widzi oddalające się gwiazdy.
Niech to się już wreszcie skończy, pomyślał. Przecież nie mogę w takiej chwili okazać jak bardzo...
- Boisz się? - pytanie dotarło do Alexa dopiero po chwili.
Kostuch patrzył przed siebie opierając głowę na chudych jak gałązki rękach otulonych grubymi, postrzępionymi rękawami czarnego jak noc płaszcza.
- Jak jasna cholera. - Alex nawet nie próbował kłamać. Głos drżał mu tak bardzo, że nietrudno było się domyślić jakie uczucia nim targały.
Milczeli obaj przez chwilę. Przez kolejną chwilę, która zdawała się trwać wieczność.
- Co mnie czeka po drugiej stronie?
Kostuch uśmiechnął się do swoich myśli.
- Wszystko zależy od tego co wybierzesz.
- Jak to? - Alex zapytał zdziwiony. - Przecież to tak nie działa. Przecież jest Sąd Ostateczny, rozliczenie z dobrych i złych uczynków...
-Tak, tak, tak. – parsknął Kostuch. - A potem grzeczne dzieci jadą złotą windą do góry wylegiwać się na czystych chmurkach na wieki wieków, a ci wszyscy "be" lądują w kotle i smażą się w gorącej smole. - Kostuch zachichotał w tak przerażający sposób, że Alexowi aż ciarki przeszły po plecach. - Chłopcze, widzę, że mógłbyś na ten temat napisać doktorat.
Alex speszył się nieco. Właśnie usiłował pouczyć Śmierć na temat znanych jemu metod pośmiertnej klasyfikacji osób. Więc to tak... Niby ma wybór. Sam sobie może wybrać gdzie spędzi życie po życiu. Może zakręcić kołem i wylosować, może zrobić sobie wyliczankę, może po prostu wskazać palcem: o, to tu chcę być przez wieczność. Tylko, że on doskonale wie, gdzie powinien trafić. Co należy się człowiekowi takiemu jak on, człowiekowi, który nic nie zrobił ze swoim życiem...
I wtedy zrozumiał.
Wzrok Alexa, jeszcze przed chwilą tak rozbiegany i przerażony, w jednej chwili się uspokoił, jego oczy zmętniały. Powoli wsunął ręce w kieszenie spranych, podartych dżinsów. Obrócił głowę w stronę swojego towarzysza. Już drugi raz tego wieczoru spojrzał Śmierci głęboko w oczy.
- Prowadź.
Tym razem Kostuch uśmiechnął się szeroko ukazując pełen garnitur śnieżnobiałych zębów. Długa blizna ciągnąca się od lewego oka przez cały policzek aż po kącik ust poruszyła się w rytmie mięśni twarzy czyniąc jego uśmiech naprawdę upiornym.
- Zgodnie z życzeniem.
Alex obrócił głowę z powrotem ku górze, tym razem już pełen spokoju. Wziął głęboki oddech i zamknął oczy.
Ból pojawił się zupełnie niespodziewanie.
Zupełnie zapomniał, że spada w pozycji poziomej, przecież gdyby skoczył na główkę lub chociaż na nogi, to po prostu wbiłby się w wodę jak rzucony z góry kamień i zanurkował. Tymczasem pierwszy kontakt z lodowatą wodą okazał się na tyle silny, że poczuł jak pękają mu żebra. Impet z jakim uderzył w taflę rzeki ścisnął jego płuca niczym gąbkę. Alex wypuścił z siebie całe powietrze i zanim zdążył jeszcze raz posmakować życiodajnego tlenu jakaś niewidzialna siła pociągnęła go w dół. Nawet nie miał sił by walczyć, spróbował wypłynąć na powierzchnię, jednak tylko bezskutecznie miotał rękami osłabionymi potężnym uderzeniem. Płuca zaczęły domagać się kolejnej dawki powietrza, niedotleniony organizm zaczął się buntować i Alex czuł jak zmęczone mięśnie odmawiają mu posłuszeństwa. Okropne kłucie w klatce piersiowej przerodziło się w ogień boleśnie łaskoczący drogi oddechowe. Alex nie był już w stanie tego dłużej wytrzymać. Ostatnie spojrzenie w kierunku coraz bardziej oddalającej się powierzchni. Jego mózg ostatkiem sił wysyłał rozpaczliwe sygnały: "tlen!", "oddychaj!".
Usta otworzyły się same. Zachłysnął się okropnie lodowatą wodą, ale nie wypluł jej. Wdech, potrzebny był mu wdech. Zimny strumień momentalnie ostudził płomienie palące go od wewnątrz i dostał się do osłabionych płuc nadymając je do granic możliwości. Alex szarpnął się kilka razy i znieruchomiał. Nim wyczerpany organizm przestał zupełnie pracować, jego mózg wysłał ostatnią krótką myśl. To nie koniec. To dopiero początek.
I dopadła go Ciemność.

* * * * *

"Ubiegłej nocy, tj. 12.02.2016r., zaginął Alex Brenner, trzydzieści dwa lata, szczupła budowa ciała, brunet, krótkie włosy, ubrany prawdopodobnie w czarną skórzaną kurtkę i jasne wytarte dżinsy. Osoby znające aktualne miejsce pobytu w/w lub będące w posiadaniu jakichkolwiek informacji mogących ułatwić jego odnalezienie proszone są o niezwłoczny kontakt z najbliższym posterunkiem policji." - obok krótkiej notatki w lokalnej prasie widniało zdjęcie dosyć przystojnego młodego mężczyzny o niezwykle zmęczonym spojrzeniu starego, doświadczonego życiem człowieka, tak bardzo niepasującym do jego wieku jak szeroki, bezzębny uśmiech do portretu Giocondy. Zwykły, szary obywatel, ledwie dostrzegalny w potoku biznesmenów, urzędników, ludzi interesu, nauczycieli, kelnerek, robotników - przeciętny członek społecznego plebsu. Nic nieznaczący pionek, wiecznie biegnący za tłumem, zawsze ten ostatni, lądujący gdzieś daleko na szarym końcu.
Zwykły pionek, który w dodatku sam wystawił się na strzał. Szach-mat! Koniec gry. Jak zwykle, gdy tylko ktoś wychyla czubek głowy z szeregu. Gra skończona, czas zejść z szachownicy życia.

* * * * *

Co się ze mną stało?
Pamiętał, że skoczył. Pamiętał, że rozmawiał z jakimś świrem, który usilnie próbował wmówić mu, że przyszedł po to, aby zabrać go z tego świata. Mówił, że nazywa się Kostuch...
Nie! Przecież to tylko zły sen. Zwykły koszmar. Nic dziwnego z resztą, biorąc pod uwagę, że zeszłej nocy zjadł jakąś starą pizzę popijając suche ciasto zimną colą. Uchylił delikatnie powieki i momentalnie zrozumiał, że coś jest nie tak.
Dookoła panowała ciemność. Czarna, nieprzenikniona, nieskazitelna ciemność. Nie widział kompletnie nic, próbował obejrzeć swoją rękę z jakiejkolwiek odległości, ale tylko pacnął się nią w czoło. Wtedy doznał kolejnego szoku. Ręka była zimna i sztywna.
Co to za miejsce, do cholery?
Spróbował się podnieść, lecz kiedy tylko uniósł się by wstać, upadł z powrotem. Jego ciało było zupełnie odrętwiałe.
- Nie da rady.
- Coś ty, silny jest. Dajmy mu jeszcze parę dni.
- Stawiam, że dojdzie do siebie.
- Nie ma szans.
Alex poczuł jak włosy jeżą mu się na głowie i dreszcz przechodzi po plecach.
- Kto tam jest? - Powiedział w pustkę.
Cisza.
Gdzieś w oddali usłyszał szmery. Ktoś prowadził niezwykle ożywioną dyskusję.
- Usłyszał nas?
- Niemożliwe...
- To dopiero pierwszy tydzień...
- Jeszcze nikt...
Poczuł jak kolejny dreszcz wędruje po całym jego ciele. Wtedy usłyszał znajomy głos.
- Obudził się?
- Tak.
- Doskonale, chodźmy.
Słyszał zbliżające się kroki trzech, czterech... Nie, pięciu postaci. W miarę jak się zbliżali czuł coraz silniejszy odór zgnilizny i rozkładu. Coś lepkiego spadło na jego ramię i podniosło go na nogi. Tutaj wyżej smród wydawał się być jeszcze bardziej nieznośny.
Gdzieś z wszechobecnego mroku wyłoniła się w końcu dziwna postać w czarnym płaszczu.
- Witaj, przyjacielu. - Powiedział Kostuch z dziwnym uśmiechem na twarzy.
- Gdzie... Gdzie ja jestem? - Otaczający ich smród otrzeźwił nieco Alexa.
Ktoś obok zaśmiał się głośno. Znów ten przeszywający dreszcz...
- Nie powiedziałeś mu, Kostuch? - Głos zwrócił się teraz w stronę Alexa. - Witaj, chłopcze, w Kostnicy. Witaj w Dolinie Śmierci.
* * * * *

Cholera, jak tu ciemno.
Choć wzrok Alexa zdążył już się nieco przyzwyczaić do panujących wszędzie ciemności, jego oczom wciąż ukazywały się ledwie zarysy Doliny Śmierci. Ten nowy, zaskakująco mroczny świat przywodził mu w tej chwili na myśl szkic średniowiecznego więzienia. Otoczony zewsząd zimnymi, kamiennymi murami porośniętymi zieloną pleśnią słyszał od czasu do czasu cichy brzęk łańcuchów uderzających raz po raz w kamienną posadzkę. Na gołych ścianach wisiały ciężkie, mosiężne kajdany, miejscami zaś pięły się wysoko metalowe kraty pokryte gdzieniegdzie rdzawym nalotem.
- Jak tam, Młody? – usłyszał znany mu już ochrypły głos, od którego przechodziły go ciarki.
Ciężka, lepka dłoń poklepała go po ramieniu z taką siłą, że Alex mógłby przysiąc, że usłyszał dźwięk niebezpiecznie trzeszczących kości. Syknął z bólu łapiąc się za niedawno połamane żebra i odpowiedział:
- Bywało lepiej.
- Och, wybacz… - olbrzymia ręka natychmiast zniknęła z jego pleców. – A tak w ogóle to jestem Mors.
- Alex, miło mi.
Spróbował uścisnąć wyciągniętą rękę, jednak ledwie zdołał dosięgnąć opuszkami do małego palca grubości kiełbasy.
- Wiesz – Alex uśmiechnął się do swoich myśli. – nie mogę Cię dokładnie zobaczyć, ale z całą pewnością nie chciałbym cię spotkać w ciemnym zaułku.
Mors zaśmiał się gorzko.
- Niedługo odzyskasz wzrok, to kwestia przyzwyczajenia. A kiedy mnie zobaczysz, będziesz błagał, żeby oślepnąć, wierz mi.
- A tak właściwie to dlaczego nic nie widzę? – Alex przysunął swoje dłonie do szeroko otwartych oczu. – Nie mogłem całkowicie stracić wzroku, bo dostrzegam coś jakby… Kontury.
Na dowód tego, że mówi prawdę narysował palcem w powietrzu zarys olbrzymiej postaci stojącej przed nim.
Mors milczał przez dłuższą chwilę zanim powiedział:
- Ludzie widzą otaczający ich świat wyłącznie dzięki promieniom słońca. Nawet kiedy słońce świeci na drugiej półkuli, nieliczne promienie przedostają się na drugą stronę odbite od innych ciał niebieskich. – Tutaj spojrzał na Alexa z miną profesora. – Stąd właśnie wrażenie zjawiska dnia i nocy. A tutaj gdzie jesteśmy… No cóż, tutaj słońca nie ma. – dodał nieco ciszej. Ton jego głosu wskazywał na to, że wyraźnie zmarkotniał.
Zapadła bardzo niezręczna cisza. Alex rozejrzał się dookoła. Faktycznie – pomyślał – jakby tak się nad tym głębiej zastanowić to dostrzegam zarysy ścian, osób, przedmiotów, wszystkiego, nie ma tylko źródła światła. Obaj pogrążyli się w zamyśleniu.
W końcu Alex nie wytrzymał.
- Więc gdzie tak właściwie znajduje się to „tutaj”? – rozpostarł szeroko ręce wskazując na otaczające ich ściany.
- Widzisz Alex, Dolina Śmierci to taki jakby… Jakby… - Mors urwał na chwilę i zmarszczył czoło myśląc nad odpowiednim słowem. – Jakby pokój służbowy na Ścieżce. No wiesz, dla tych, którzy przeprowadzają na drugą stronę. – dodał pospiesznie widząc jego pytającą minę.
Alex poczuł się jak humanista, któremu ktoś próbuje wyjaśnić jak banalnie proste jest całkowanie.
- Yyy, jakby pokój… Na czym?
- Na Ścieżce. – powtórzył Mors.
- Ścieżce dokąd?
Mors zaśmiał się, jakby Alex zadał pytanie, na które odpowiedź zna przeciętny dziesięciolatek.
- Na drugą stronę oczywiście.
Alex się zamyślił. Nic z tego nie rozumiał. Złapał się za głowę próbując odtworzyć w pamięci wszystko co wydarzyło się w ciągu ostatnich kilku dni. Pamiętał jak stał na moście. Jak puścił barierkę. Leciał w dół. Potem pojawił się on. Rozmawiali w powietrzu. Potem wpadł do lodowatej wody. Wypuścił powietrze z ust. Młócił wodę rękami, a potem wziął głęboki wdech…
Nie. To niemożliwe.
- Więc ja… - Alex nie mógł wykrztusić z siebie ani słowa.
Mors pokiwał głową jakby wiedział o czym właśnie myśli. Spojrzał Alexowi głęboko w oczy, choć on sam nie mógł tego jeszcze dostrzec i położył mu swoją ogromną, ciężką dłoń na ramieniu, a potem odezwał się tym ochrypłym, wzbudzającym dreszcze głosem.
- Tak. Nie żyjesz.